Glass Animals w Warszawie i „fotografowie”

Jak większość moich znajomych z Twittera pewnie wie, w czwartek byłam w Warszawie na koncercie Glass Animals, zespołu, który doczekał się nawet własnego wpisu tutaj w ramach nove love (czyli cyklu, który cały czas mam w planach).

Glass Animals to brytyjski zespół, chociaż żyłam w przeświadczeniu, że są jednak z USA. W skład wchodzi czterech członków, młodych chłopaków, zapewne młodszych niż Krzysiek albo równolatków i grają muzykę, której nie umiem określić. Trochę etniczne rytmy, momentami może nawet rock czy folk.

Po drugiej stronie sceny podobnie – ludzie młodsi ode mnie stanowili większość, wszyscy ubrani jak typowi hipsterzy (TYPOWI hipsterzy). No nic, nie to jest w sumie tematem tego wpisu.

IMG_20141120_203412Chamy na akredytacji

Osób na koncercie było około pięćdziesiąt. Bardzo mało, prawda? Najbardziej porażające dla mnie było to, że jakieś dwadzieścia procent z tego stanowili ludzie z żółtymi opaskami, czyli fotografowie z akredytacją. Taki mały koncert, tak mało znanego zespołu, a zleciało się tego dosłownie ponad miarę. I najgorsze było to, że za nic mieli fakt, że są tu ludzie, którzy spędzili ostatnie kilka godzin w samochodzie by tu dotrzeć czy tacy, który czekali na ten koncert już od kilku miesięcy. Najważniejsze było przepchnąć się łokciem i stanąć jak słup soli przy samej scenie i psuć fanom zabawę. Bo jak tu tańczyć, skakać i się bawić, skoro obok, dosłownie dwadzieścia centymetrów obok Ciebie stoi jakaś klępa z aparatem wartym dwie wypłaty – boisz się ruszyć. Popatrzy to jeszcze takim wzrokiem, jakby się krzywdę jej robiło obecnością tam i odejdzie po dziesięciu minutach, co stanowi dziesięć procent koncertu. Potem przyjdzie kolejny, potem wepcha się dwóch na raz… Jedna babka powiedziała „przepraszam” przeciskając się, jedna, ale i tak patrzyła się na nas jakbyśmy jej coś zrobili.

Ten koncert naprawdę #nikogo, mówiąc tak po Twitterowemu. Po co więc tyle fotografów tam? Skoro i tak mój wpis pewnie wyląduje wyżej w Google niż te ich portale czy inne strony/firmy o których nigdy w życiu nie słyszałam.

Szkoda mi ludzi, którzy przyszli się tam pobawić, a musieli ostrożnie stać w miejscach, by nie dotknąć broń boże tych fantastycznie chamskich fotografów… Gdyby to była jedna czy dwie osoby to tego wpisu by nie było, ale skoro przez półtorej godziny koncertu jakiś fotograf zawsze był pomiędzy mną a sceną, obowiązkowo mi jeszcze zasłaniając, to nie umiem przejść obojętnie i nie powiedzieć tych paru słów.

Zapłaciłam za bilet i nawet nie mogę w spokoju poskakać pod sceną…

IMG_20141121_183540Glass Animals

Sam koncert był fajny, dopiero wtedy dotarło do mnie co prawda, że większość z ich piosenek brzmi tak samo, bo ze cztery razy miałam ochotę krzyknąć „przecież to już było”. Zagrali całą płytę + jeden cover, który już słyszałam w ich wykonaniu. Poszłam oczywiście po autografy, bo nie odpuszczam takich okazji, tym bardziej, że miałam ze sobą płytę i marker. Nie było jakiegoś oficjalnego pokoncertowego rozdawania autografów, więc musiałam po wszystkim wejść na scenę, a następnie pójść na klubowe zaplecze, co przypomniało innym ludziom, że też by chcieli autografy.

Ogólnie było zabawnie, wokalista zaraz na początku koncertu pozbył się butów i tańczył jak na haju. Widać było, że śpiewanie sprawia mu przyjemność – a wokal był identyczny z tym co na płycie, co bardzo mnie ucieszyło. Gitarzyści odprawiali jakieś na wpół gejowskie sceny, a perkusista znajdował się niestety za filarem, więc za wiele nie powiem.

Koncert odbył się w czwartek (20.11) w Fabryce Trzciny w Warszawie i przyznaję – miejsce cudowne, industrialny, loftowy klimat, coś takiego kompletnie naszego. Wygodne kanapy, kolorowe oświetlenie i podwórko porośnięte bluszczem – więcej mi do szczęścia nie potrzeba.

Kiedyś pewnie znów wystąpią w Polsce, chociaż wątpię, że pójdę – no chyba, że się dorobią w końcu drugiej płyty, to wtedy możemy porozmawiać.

sobota
22.11.2014
0
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *