Jak Innerpartysystem spełnił moje marzenia

Ten wpis ukazał się na moim blogu 13 maja 2011 roku. Dodaję go tu by nigdy nie zginął.

__
O tak, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bez najmniejszych wątpliwości. Tak szczęśliwa ja jeszcze nigdy nie byłam, bo nic nie może się równać z tym, co spotkało mnie w Berlinie. Nic! Przeszło to moje najśmielsze oczekiwania, choć nie powiem, były chwile, kiedy marzyłam o tym, żeby po prostu umrzeć, z bezsilności. Ale po kolei.

Najpierw czekała mnie podróż do Poznania, gdzie już zapewniony miałam podstawowy pakiet rozrywek oferowany przez PKP – nie było pociągu, którym miałam jechać, mimo, że dzień wcześniej jeszcze mi się ładnie wyświetlał, że jest. Chwała więc moim dziwnym przeczuciom, Operze mini i Playowemu internetowi w działającym Cookie. Chwała! Bo nie wiem co by było, i kogo bym zabiła pierwszego, gdybym wysiadła w Lublińcu i dowiedziała się, że stamtąd nic do Poznania bezprośrednio nie jedzie. Wrr, grr. Po siedmiu godzinach udało mi się dotrzeć do celu. Wieczór był całkiem fajny, Poznań ładny, Palringo trochę popsuło mi plany i humor, ale… koncert!

101_0371

Z samego rana co parę minut sprawdzałam, czy wszystko mam, bilety, pieniądze, koszulkę i mózg. Panikowałam. Nigdy nie byłam w Berlinie, ani w ogóle w Niemczech, a język Szwabski budzi we mnie podobne odczucia jak piękny arabski. Podróż minęła przyjemnie, krótko, a Berlin okazał się być naprawdę ładnym miastem… Mając dużo czasu zdecydowałam, że przejdę się z dworca do tego klubu, na Columbiadamm, to było około 7km, gdybym się oczywiście na początku nie kręciła w kółko korzystając z wyrysowanej dwa miesiące temu mapki. Gdy ją porzuciłam od razu udało mi się skierować na logikę w moją stronę, więc… po dwóch godzinach, oberwaniu chmury i zjedzeniu dwóch drożdżówek, dotarłam na miejsce. Było przed osiemnastą. Siedziały jakieś dziewczyny, zagadałam, psychicznie jednak skupiona na dźwiękach próby dobiegających zza drzwi. Innerpartysystem i „money makes the world go round”. Nie jest to mój specjalnie ulubiony numer, na te 6 z nowej płyty znajduje się na piątym, acz, Patrick! Mocniej się wsłuchując byłam w stanie go usłyszeć. Byłam podekscytowana jak diabli! Udało się, naprawdę się udało!

Pierwszy na scenie z Innerpartysystem pokazał się Kris, totalnie uroczy, w ślicznej koszuli w kratę! Chwilę pobrzdąkał na klawiszach i pojawiła się reszta. Patrick! Na żywo! Piszczałam, darłam się jak głupia, zastanawiałam się, czemu moje bębenki jeszcze nie pękły i nie mogłam uwierzyć, że to się naprawdę dzieję. Że patrzę na Krisa, Patricka i Jareda, na całe IPS na żywo. A tak wyglądał set:

Wiecie dlaczego przy drugim utworze jest aż tyle wykrzykników? Bo usłyszałam na żywo, prosto z ust mego ukochanego Patricka, cytat przewodniczący mojemu życiu, który zobaczyć można na większości moich szablonów/tapet. Wtedy dostałam orgazmu. „If we all should die tonight, we will have no regrets”, płynące z jego ust! Tak, nogi się pode mną ugięły, zmiażdżyli mnie tym setem, szczerze. Wiedziałam, że miał być świetny, ale, że aż tak? „And together”, „Not getting any better”… tak tak, wciąż pamiętam te cudowne pierdolnięcia, mam nadzieję, że nie zapomnę ich do końca życia! Bo akurat nie mam nagranych. Ale. Lećmy dalej. Gdy skończyli grać przepchałam się brutalnie pod samą scenę i krzyknęłam do Krisa, że chcę autograf – za dwadzieścia minut przy tylnym wejściu na salę. Ha! Parę minut więcej czekałam, ale ważne, że przyszedł. Mam zdjęcie, dwa autografy i parę zamienionych z nim słów.

Ale Patrick! Gdzie mój Patrick?

Większą część występu 3oh!3 spędziłam na szukaniu oczami śladów Patricka i Jareda, bezskutecznie! Byłam taka zła, zawiedziona… pan ochroniarz nie chciał mnie wpuścić na „backstage”, a wiedziałam od Krisa, że tam właśnie Patrick jest.

3oh!3 skończyli, ludzie zaczęli się zbierać, a ja miauczeć po raz kolejny do nieugiętego ochroniarza. Panic mode! i płacz przy okazji. Przejechałam tyle kilometrów i wydałam tyle kasy, żeby nie mieć autografu Patricka? Nie zamienić z nim choć paru słów? To był jakiś istny koszmar. Wyszłam z budynku ze zwieszoną głową, nigdzie mi się nie spieszyło, więc usiadłam przy murku i ogrodzeniu, tak, żeby mieć wgląd co dzieje się na zewnątrz zamkniętej przestrzeni „backstage’u”. Czekałam pół godziny jak psychofanka, żeby choć przez chwilę ich zobaczyć. I wyszli, na papierosa. Czaiłam się, chowałam za plakaty gdy przechodził mój ukochany ochroniarz, i znów wyglądałam, patrząc na Jareda i Krisa, bo Patrick stał poza moim zasięgiem. Bałam się odezwać, żeby nie uznali mnie za pomyleńca, ale z drugiej strony, trzymając się cytatu piosenki i faktu, że właśnie po to przyjechałam, wydałam z siebie dźwięki głośniejsze od szeptu.

„Hey guys, Jared, Patrick, please, I want your sings!”.

Jared poszedł pierwszy, Patrick zachęcony uśmiechem Krisa też poszedł. Zaczęłam paplaninę, pomieszaną z jękami na widok Patricka tak blisko. Ręce mi się trzęsły, podałam Jaredowi marker, ale ogrodzenie sprawiało pewną przeszkodę. Skierowali się do furtki, ale była zamknięta… Więc jakoś po chamsku dawaliśmy radę, jedną koszulkę podpisali w rękach, świecąc Jaredowym Ajfonem, a drugą jak ja się wychyliłam nad ogrodzeniem. Cholera! Zaczęliśmy rozmawiać. Jared powiedział, że fajnie, że przyjechałam (standardowy tekst „thanks for coming”), a ja, że specjalnie z Polski tu przyjechałam, żeby ich zobaczyć. Ile to kilometrów? Powiedziałam, że z 500 i pewnie miałam rację. Że tłukę się od wczoraj, żeby ich zobaczyć. Więc kiedy wracasz? Dziś o czwartej. I jęk z ust Patricka. Potem powiedziałam, że jestem tą Twitterową spamerką, tak, skojarzyli, Jared spytał jak mam na imię, a Patrick je powtórzył, powodując u mnie orgazm. Później złapali mnie za ręce, Jared za jedną, Patrick za drugą, a ja nie potrafiłam przestać się uśmiechać i powiedziałam im ładnie „I love you guys, so much!”, na co zaczęła się gadka, że w przyszłym roku pewnie też będą w Niemczech i może wpadną do Polski? Byłoby genialnie. Ale Niemcy też mogą być, byle ich zobaczyć.

Kocham Patricka.

To nic, że jest rudy, gruby i ma wysuniętą dolną szczękę. Jest moim bogiem! Nie potrafię żyć bez jego muzyki dłużej niż tydzień, naprawdę.

p.s. Na znak, że jestem psychofanką: Patrick rzucił w publikę butelkę, wcześniej opryskując połowę widowni, a ona potoczyła się wprost pod moje nogi. Tak, wzięłam ją.

Kris, następnego dnia rano, pierwszy wpis na Twitterze.

sobota
17.08.2013
3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *