Jak to się stało?

No właśnie, bo Wy w sumie niewiele wiecie nadal, jak to się wszystko stało, że tak nagle tam, teraz tu. Jak to było z szukaniem mieszkania, skoro na każde pytanie „ale macie tam już coś?” mówiłam, że najłatwiej będzie znaleźć już tam i w sumie mamy nocleg tylko na pierwszy tydzień…

A dziś, już miesiąc, więc lepszej daty na ten tekst nie będzie.

Od początku

Niektórzy nadal twierdzą, że decyzja o tym, że wyjeżdżamy była nagła. Czy ja wiem? Możecie znaleźć to we wpisie z przełomu roku, że jednym z postanowień na 2016 była właśnie wyprowadzka do innego kraju. Wtedy było to jeszcze UK, ale Brexit nas trochę odstraszył i nawet nie żałuję.

Dlaczego teraz? Bo lepszego momentu nie będzie. Amon jest w takim wieku, że w przyszłym roku może już iść do szkoły. To ważne, żeby wcześniej umiał już trochę język ponad nazwy kolorów i tych kilka słów typu „look” czy „come on”.

Dlaczego UK/Irlandia? Co najmniej kilka razy usłyszałam pytanie, czy nie lepiej Niemcy i Holandia. Podrapałam się po głowie i przypomniałam rozmówcy, że ja jadę mieszkać, wychowywać dzieci i mieć firmę. Nie szukam pracy. Klientów już teraz mamy rozproszonych po świecie, a irlandzka firma będzie trochę lepiej wyglądać niż polska, poza faktem już, że wszyscy będziemy obracać się wśród języka angielskiego.

Jest też oczywiście trochę bardziej bzdurnych powodów, jak większa dostępność sprzętu komputerowego, rozmiar biblioteki Netflixa czy ogólnie dostęp bez problemów do odtwarzacza seriali na stronie channel4, którego przecież uwielbiamy (wiecie, oni zrobili Misfits, Black Mirror czy Utopię). Poza tym, w Irlandii już byłam. Nie tej i dziesięć lat temu, ale byłam.

img_20160912_093429

Wrzesień

Planowaliśmy na początku październik, a później pomyśleliśmy, że skoro do 10. września mamy umowę, to nie ma co kombinować. Bilety na samolot kupiłam miesiąc przed odlotem. Miasta docelowe wybraliśmy przeglądając oferty mieszkań. Szukaliśmy 2-3 pokojowych mieszkań w cenie do 600 euro. Im bliżej było do końca wakacji, tym bardziej ukierunkowani byliśmy na Clare, tym bardziej, że bilety kupiliśmy na lot do Shannon, które w tym hrabstwie się znajduje.

Wraz z czasem rosły trochę nasze wymagania, kręciliśmy nosem na oferty głęboko na lądzie, bo oceaniczne widoki nas zauroczyły. Trzymaliśmy rękę na pulsie, napisałam kilkadziesiąt maili w odpowiedzi na ogłoszenia, miałam ugadane „cokolwiek”, ale do konkretów było wciąż daleko. Każdy w zasadzie wymagał rozmowy telefonicznej, a wiedziałam, że lepiej ją będzie wykonać będąc już tam, pomijając już koszty – mogłam powiedzieć realnie kiedy mogę zobaczyć dom czy mieszkanie.

Na pierwszy tydzień nocleg mieliśmy wykupiony na AirBnB, było to nasze pierwsze zetknięcie z tą usługą, ale mile je wspominam. Wybraliśmy Kilrush, które zaraz po Ennis i Shannon jest głównym miastem Clare, zakochaliśmy się w nim też przy okazji. Nie było jednak ofert z tej miejscowości, a parę dni przed odlotem (dokładnie trzy) dostałam maila od jednych właścicieli, czy nadal byłabym zainteresowana zobaczeniem domu. Byłam.

We wtorek, dzień po przylocie, zadzwoniłam na numer, który mi podał. Umówiliśmy się jeszcze tego samego dnia, a właściciel nalegał, że po mnie przyjedzie po pracy, żeby pokazać mi dom. Nie mogłam się wymigać. Gdy obejrzałam domek z każdej strony (pojechałam sama), już wiedziałam, że go chcę. Trzy sypialnie (dwie podwójne, jedna z czterema łóżkami), salon z kominkiem i telewizorem, jadalnia, łazienka, całkiem spora i kuchnia i ogromne podwórko, dwa kilometry od oceanu.

img_20160913_180415

Mieszkamy

Trochę spoiler, ale w sumie w środę już dostałam klucze od domu. Jeszcze we wtorek właściciel zrobił mi przejażdżkę po okolicy, pokazał swoją łódź i najważniejsze z okolicznych miasteczek. Zobaczyłam puby i boisko, kilka plaż i trzy drogi, którymi można dojechać od „nas” do Kilrush. Bo wiecie, właściciele mieszkają po drugiej stronie ulicy.

Odwiozła mnie jego żona, pogadałam z nią trochę i generalnie, uff, sprawiłam dobre wrażenie. Dowiedziałam się, że w sumie było trochę chętnych na ten dom, ale kilku osobom odmówili, bo coś w nich brzmiało nie tak. A my im podeszliśmy, teraz już wiem to na pewno.

Minął miesiąc. Oni są dla nas już jak bardzo dobrzy znajomi. Są pomocni i rozmowni i chociaż w teorii mamy umówione mieszkanie tylko na 6 miesięcy na start, to już pytali nas, czy mają zdjąć ofertę na święta w 2017 i dosłownie z 5 razy usłyszałam, że jeśli tu zostaniemy, to Amon za rok pójdzie z ich synem do szkoły. Raz czy dwa powiedział to Cathal, a ze trzy razy już jego żona, w zasadzie, mówi mi o tym przy każdej możliwej okazji. Ha! Nawet nie wiecie jak mnie to cieszy, bo ewidentnie oznacza to, że nas polubili i jak najbardziej będą nam to chcieli dalej wynajmować.

img_20160922_093903

Kilrush

Miasto, w którym zakochaliśmy się od pierwszego spojrzenia na Google Maps, a które jeszcze bardziej nas rozkochało przez te dwa dni, które tam spędziliśmy. Aktualnie bywamy tam kilka razy w tygodniu, bo to jedyne miasto w okolicy, gdzie można zrobić sensowne zakupy. Tesco, Aldi i SuperValu (które bardzo przypomina mi Biedronkę) to te duże sklepy, bo w okolicznych mieścinach, 6 km od domu, mamy tylko takie malutkie, lokalne, gdzie za chleb czy Pepsi trzeba zapłacić czasem i dwukrotnie wyższą cenę niż w którejś normalnej sieciówce.

Tutejsze Tesco nie dostarcza jednak do domów (buu), ale robi to SuperValu, choć trochę dziwnie – tylko w soboty. Próba jeszcze przed nami, ale teoria brzmi, że dzwonię po ósmej rano, proszę konkretną babeczkę do telefonu, ona wylicza mi cenę pi razy drzwi i parę godzin później mam w bramie dostawcę. Brzmi świetnie i w naszym transporcie na pewno będzie kilka 3-litrowych butelek z mlekiem, trochę mąki, chleba i cukier, bo skoro mogę tego nie taszczyć ze sklepu, to czemu nie skorzystać.

Wycieczkę do Kilrush trzeba zazwyczaj zaplanować z 24-godzinnym wyprzedzeniem, by poinformować właściciela busa, że któreś z nas jedzie. Rezerwuje on wtedy miejsce i podjeżdża pod dom chwilę po dziewiątej. Wygodne! Chociaż coś kosztem czegoś, bo powrót jest tylko jeden, zaraz przed szesnastą, a to oznacza, że w Kilrush trzeba spędzić sześć godzin. Drugą opcją wizyty w Kilrush jest SMS od sąsiada, że właśnie jadą i czy nie chcemy. Wtedy to tylko kwestia godziny, nie siedmiu.

Rower

W ruch tu idzie rower. Trochę mi z tym dziwnie, ale nie można powiedzieć, że nie ma to swoich plusów, szczególnie w obliczu słodyczy, które są tu po prostu za dobre.

Do najbliższego sklepu jest 6 kilometrów. Niby nie tak dużo, ale nie siedziałam na rowerze przez połowę mojego życia, było więc to wielkie wyzwanie pierwszym razem, a z każdym kolejnym jest trochę łatwiej.

Najważniejsze jednak, że to jakiś ruch, chociaż jeśli dobrze zaplanujemy zakupy, to nie ma potrzeby wsiadać na niewygodne siodełko. Jak kupimy krzesełko dla Matyldy i rower dla Amona, to pewnie będzie trochę inaczej i wejdzie nam to w nawyk zamiast spacerów nad klify.

Cała reszta

O ludziach czy jedzeniu już wspominałam, a bardzo dużo na ten temat jest w iMag Weekly, za które niestety trzeba zapłacić. Generalnie jestem zachwycona, widoki są piękne, pogoda naprawdę niezła, a ludzie… to zupełnie inna bajka. Politycznie tu też stabilniej, szczególnie, że ostatnio ze zgrozą czytam co się dzieje w Polsce.

Tydzień w Irlandii

Firmy jeszcze nie mamy, konta w banku też nie. Do wszystkiego albo potrzebny jest numer PPS, czyli coś jak NIP, albo dowód zamieszkania pod podanym adresem, czyli np. rachunek za prąd czy wywóz śmieci, który jeszcze nie przyszedł. Ale to nic, firmę w Polsce mogę zamknąć przez internet. Najważniejsze, żeby się wyrobić przed końcem roku.

Jest super

A to chyba najważniejsze. Dziś, po miesiącu, wreszcie czuję się jak w domu, bo mamy już wszystkie swoje rzeczy, w salonie gra konsola, na półkach stoi Nekroskop, a na kanapie wreszcie leży koc większy, niż taki dziecięcy.

środa
12.10.2016
43
2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Irlandia jest magiczna… Ja byłem tylko tydzień ale chciałbym na wiosnę znów tam wrócić choćby żeby sobie usiąść na kamieniu i popatrzeć na te szerokie, zielone łąki i ciemnoniebieski ocean. Zazdroszczę! Jeśli mógłbym podsunąć pomysł na wpis albo mogłabyś tak w skrócie opisać jak wyglądają sprawy firmowe, zakładanie, podatki. W internecie o tym dużo ale jedni piszą co innego i drudzy piszą co innego. Może masz jakieś własne spostrzeżenia i rady bo już sam próbuję uciekać z Polski by móc ze świętym spokojem rozkręcać biznes i nie wiem którą stronę świata obrać. Pozdrawiam! :)

Na razie jeszcze nie mam doświadczenia – wciąż mam działalność w Polsce – ale przed końcem roku to ogarniemy wreszcie. Generalnie jest tak jak mówi internet, bo konsultowałam się z sąsiadem – 20% podatku, ale o wiele wyższa kwota wolna od przychodu, co najłatwiej sobie zobaczyć wyklikując kalkulatory umieszczone na stronach banków – w kilku tekstach na ten temat widziałam linki, więc nie będziesz miał problemu ze znalezieniem. Na początek planujemy założyć jedną firmę, ale jakoś w przyszłym roku ogarniemy też drugą ;)

A tak, Irlandia jest piękna i urocza ;)

Dzięki za info! Cały czas się bujam między Irlandią, Czechami i Hong Kongiem i nie wiem co wybrać. Zatem powodzenia z zakładaniem firmy i oby było a będzie na pewno, lepiej niż w Polsce :P

Zmienić wszystkie przyzwyczajenia i znaleźć się w zupełnie innym miejscu – dla mnie to nie do ogarnięcia. Tym bardziej że od urodzenia mieszkam w jednym mieszkaniu. Podziwiam Waszą odwagę i trzymam mocno kciuki żeby się wszystko udało.

Przyzwyczajenia? Już nie przesadzaj :) mam tę samą pracę, ten sam laptop i tych samych ludzi w domu. Trzeba się trochę dostosować, ale to nie pierwsza nasza przeprowadzka, a ja w sumie mam za sobą już dwucyfrową liczbę przeprowadzek i to moje siódme miasto ;) chyba za bardzo lubię zmiany.

Dzięki! Na razie się to jakoś układa ;) a to najważniejsze.

Wiesz, najwięcej to ja mieszkałam tam w kamienicy w Bytomiu (mniej niż dwa lata). I jak się przyzwyczaję, to mi nudno i chcę zmian :D ale powiem Ci, oddycham z ulgą, że nie muszę uważać na lampę pod sufitem jak się przeciągam – tego mi brakowało. I jakoś tak wiesz, nie ma chyba „przyzwyczajeń” na minus w tej przesiadce akurat.

Fajnie się czyta takie posty. I wcale nie zazdroszczę, bo ja mocno wrośnięta jestem w polską ziemię, tylko cieszę się zwyczajnie, że wam coraz lepiej się dzieje. Takie posty pisz, bo aż chce się czytać :)

Ja jestem boidupcia, co to dziady pradziady w Opolu mieszkały i ja też mieszkam :D Narazie tu mi dobrze i chyba się nie wyprowadzimy (a na pewno Gajowego nigdy nie zmuszę), ale ciesze się, że Wam się podoba i że Wasi sąsiedzi-wynajmujący są tak pozytywnie do Was nastawieni, to naprawdę ważna sprawa, czuć się od razu mile widzianym w okolicy :)
Powodzenia życzę!

Oj powiem Ci, że naprawdę, gdyby nie oni, to pewnie inaczej bym to wszystko odbierała, a tak, to mamy rodzinną atmosferę już od pierwszego dnia – przecież po 10 dniach już nas zaprosili na imprezę urodzinową swojego 8-letniego syna. Są pomocni, a to cudowna cecha. Cieszę się, że podoba nam się nasza odwaga, by opuścić swój kraj rodzinny, ale też wiesz, są tacy po prostu normalni, że aż się chce z nimi przyjaźnić.

Dzięki!

Podziwiam, naprawdę. Co jakiś czas wraca u mnie w domu rozmowa o tym, żeby gdzieś wybyć do „lepszego świata”, ale ciągle jakoś brak odwagi. A może już jestem za stary, a wiadomo, że starych drzew się nie przesadza :)

E tam. Kwestia albo (1) potrzeby albo (2) impulsu. Znam takich, co i po pięćdziesiątce po prostu wsiedli w latawiec i odlecieli. Jedno potem wrócili, inni nie. Tych innych jest zdecydowana większość. Ale, jak to mówią, nic na siłę.

Ja się zakochałam w Irlandii już 10 lat temu. Marzyły mi się Wyspy Brytyjskie już na poważnie (bo sobie myślę, jak to fajnie mieć dzieci gadające po angielsku), do Polski w żaden sposób nie jestem przywiązana. Przeprowadzałam się już tyle razy… a polska polityka trochę za bardzo mnie smuci ostatnio, więc cieszę się, że coraz mniej mnie to już będzie dotyczyć…

A wiek nie ma znaczenia, trzeba tylko naprawdę chcieć, całą rodziną ;)

No właśnie to chyba o te rodzinę się najbardziej boję – Starszy ma 16 lat, już chyba poczekam, aż sam podejmie taką decyzję, a Młodszy z kolei 8 i własnie poszedł do szkoły. Najbardziej podoba mi się Nowa Zelandia i Australia :)

No tak, to fakt, że lepiej już poczekać, bo szkoda dzieciakom środowisku zmieniać na tym etapie.

Australia niby fajnie, ale jak sobie pomyślę o pająkach i dostępności fajnych notatników… to ja jednak wolę Irlandię albo Kanadę :D

Bardzo sympatyczna opowieść. Wygląda na to, że kolejna ekipa z Polski przyleciała tu łamać stereotypy o Polakach mieszkających po 20 osób w jednym mieszkaniu, jedzących za 3€ dziennie i nie potrafiących się dogadać w lokalnym narzeczu po x latach mieszkania. A już w ogóle hard-core, że z dziećmi. My byśmy się chyba nie odważyli emigracji z potomstwem, nasza dwójka była „produkowana” już tu na miejscu. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy i tradycyjnie pozdrawiam zza blogowej miedzy :)

Polaków jak na razie spotkałam tylko w Aldim (co najmniej trzy osoby tam są z Polski) i w sumie cieszę się, że w okolicy nie mamy ich za dużo. Nie chcę się rozleniwiać i gadać tylko po Polsku, tylko faktycznie wsiąknąć w lokalną społeczność, poznając tutejsze obyczaje.

Parę razy przemknęło mi przez myśl, że bez dzieci byłoby łatwiej, ale na tym etapie już za wiele z tym nie mogliśmy zrobić :D Ale udało się! Więc najgorsze za nami. A jak się przeprowadzać to tylko teraz, zanim pójdą do przedszkola czy szkoły, bo raz że językowe rzucanie na głęboką wodę, to jeszcze szkoda zrywać przyjaźnie, które by się mogły zdążyć rozwinąć.

No to u nas było w drugą stronę: po wyjeździe do Irlandii na początku się zastanawialiśmy, czy by nie wyskoczyć gdzieś dalej (Nowa Zelandia? Kanada? co tam jeszcze…), ale jak już starsze dziecko poszło do szkoły, klamka zapadła. Z mniej więcej tych samych powodów, o których wspominasz. Szkoda młodym mieszać w życiu. No i na dobrą sprawę tu jest całkiem fajnie, a trawa zawsze się wydaje bardziej zielona za płotem. Czy coś.

Nam się cały czas kiełkuje w głowie, żeby kiedyś wyjechać do Kanady. Ale za 10 lat :) A może i za 15, jak dzieciaki skończą szkołę. A może po prostu upatrzymy sobie dobre miejsce w Vancouver i będziemy latać bezpośrednio z Shannon na parę miesięcy w roku. Kto to wie ;) na razie tutaj mi dobrze i naprawdę, mogę tu mieszkać i kolejne 20 lat.

Tylko co ja tam wiem, najdłużej w jednym mieszkaniu żyłam 2 lata, niecałe 5 na Śląsku, w 6 czy 7 różnych miejscach, więc wiesz, wyjdzie w praniu. Dzieci nas ustatkują jak pójdą do szkoły ;) skończy się takie skakanie.

Skończy się albo i nie. Myśmy się tu w Irlandii przeprowadzali ze dwanaście razy przez sześć lat, zanim kupiliśmy własne cztery kąty.

O widzisz, no zobaczymy. Podoba mi się Kerry strasznie (góry i ocean), ale Clare też jest cudne, choć do cywilizacji jest naprawdę daleko. Zobaczymy jak to będzie ;) na razie się nigdzie nie wybieram.

Rajciu, jak Wam tak kibicuję, że aż mi trochę dziwnie! :D Fajnie, że się tak zadomowiliscie. Wyczuwam w Tobie, w tym jak piszesz, że faktycznie jesteście szczęśliwi i że macie w sobie pewnego rodzaju spokój ducha o przyszłość. A przynajmniej tą niedaleką. Dobrze czuję?

Tak, jest stabilnie. Tu mi się podoba, sąsiedzi raczej nie będą chcieli się nas pozbyć (no patrz, wyjechali teraz na tydzień na wakacje i dali nam klucze od siebie, żebyśmy wypuszczali im psy i ogólnie trzymali oko na wszystko). Będzie dobrze! A jeszcze z tym ich synkiem – dogadują się z Amonem bardzo dobrze, jak na to, że nie mówią w jednym języku.

Jeszcze tylko ogarniemy się z papierkami i naprawdę będzie „luz”. Nie pali się z tym aż tak bardzo, ale wiadomo – trzeba, choćby po to, żeby mieć normalniejsze ubezpieczenie, a nie tylko takie od nagłych wypadków. Ale to na spokojnie, przygotujemy papierki, wszystko przemyślimy i się ogarnie, w swoim czasie.

Na razie się cieszę, że już wreszcie jest jak w domu.

Jest! Wszystkie minusy zaraz zostają zakryte przez masę plusów ;) a jeszcze jak patrzę na pogodę w Polsce aktualnie, to mi się odechciewa narzekać na tę tutaj – bo może generalnie rocznie jest chłodniej, ale nie ma takich różnic dobowych ani załamań, więc fajnie ♥

Niezależnie od miejsca, to najważniejsze jest dobrze czućw nowym miejscu :)

Powodzenia!

btw. rowery są na propsie, wiec jest okazja, zeby pozwiedzać, odkrywać okolice razem z ekipą :)

Najpierw jeszcze trzeba mieć ekipę :D na ramie mam w opcji tylko samotne wyprawy, ale od czegoś trzeba zacząć – póki co walczę z traumą, bo moja niechęć do roweru już do tego stadium doszła :D ale pracuję nad tym wreszcie.

E. ekipę to masz – rodzinę :) zachęcic do większej aktywności poza firewallowej. Jeśli szukasz ciekawych tras, to mogę polecić kilka stron, kilka metod. :)

I tak, trzeba walczyć z traumą ale na początek musi być wygodny rower :) Reszta będzie potem :)

Nie ma problemu, żeby zachęcić, tylko wiesz, przeprowadzka pozbyła mnie większości $$, a jeszcze szalona, kupiłam nową konsolę. Sezon też średnio sprzyja, żeby dzieciaki wyciągać – ale generalnie musimy starszemu kupić rower, a młodszej krzesełko na jeden z rowerów – wtedy możemy zacząć myśleć o wspólnych wyprawach dopiero.

Póki co są tylko spacery i poznawanie okolicy, które zawsze i tak kończą się wizytą nad oceanem ;) tylko w różnych miejscach.

To kwestia piorytetów i zmian nawyków. bo np. można było zaoszczędzic na kupnie konsoli a kupić rowery.

Dobra zartuję z tą konsolą :D każdy ma inne zainteresowania :)

Wiesz, z tą konsolą to już tak od roku sobie mówię, że jak będzie z Battlefield 1 to biorę. I jest. Limitowana edycja. więc nie zwlekam. Mój osobisty priorytet – ładnie sobie na nią zapracowałam, to mi się nagroda należy.

A na rowery dla dzieci przyjdzie czas – pogoda i tak nie sprzyja, żeby dzieci puszczać w teren. Na razie im wystarczy podwórko z piłką i spacery, a ja też się jeszcze za bardzo boję tych rowerów, żeby dzieci pilnować. Więc wszystko w swoim czasie – najpierw się muszę oswoić sama. Bo wiesz, ja panikuję, że zaraz mi łańcuch spadnie, albo ktoś o mnie zawadzi na ulicy, Dopóki tego nie przezwyciężę, to przecież z nerwów bym wyszła wypuszczając jeszcze czterolatka przed siebie.