Chwile zwątpienia

Są takie momenty, gdy mam ochotę po prostu rzucić tego bloga w cholerę. Czasem wydaje mi się, że chciałabym trafiać do większej publiczności, skoro kilku osobom się to udało. Potem jednak przychodzi chwila zastanowienia i wiem, że w sumie dobrze mi tu, z wąskim gronem czytelników…

Internet to niewdzięczne miejsce. Mogę napisać dobry tekst, o czymś ważnym, który trafi do stu osób, bo… nie wiem czemu. Może też ktoś inny, bardziej „kontrowersyjny”, dodać wpis o tym samym, sześć razy krótszy i sto osób zostawi komentarze, dwadzieścia razy tyle wejdzie i przeczyta.

Wkurza mnie to, wiecie? Nie wiem na czym to polega, skąd się bierze i jak z tym walczyć. I są dni, kiedy naprawdę się tym przejmuję.

Zaraz potem jednak sobie uświadamiam, jak bardzo jestem zestresowana w momencie, gdy ktoś popularny na Twitterze kliknie RT i nagle słupki zaczynają skakać na Google Analytics. Boję się wtopić. Boję się krytyki. Boję się tego, że komuś się nie spodoba co napisałam i będzie miał rację. A może ktoś poklika głębiej i znajdzie jakiś tekst z tych bardziej osobistych? Gdzie powiedziałam coś za dużo?

Mam jakieś grono czytelników, słupki i tak poszły w górę prawie dwukrotnie, a bądźmy szczerzy, poruszam głównie niszowe tematy. Miłość do Westona, notatników, nieodkrytych filmów, książek czy seriali. Kto z Was ma tyle czasu, by śledzić każdy polecony przeze mnie serial? Albo kto w ogóle skorzystał z mojej rekomendacji i obejrzał coś z moich ulubionych tworów? I co Was obchodzą jakieś zeszyty, których nie da się nawet dostać w polskich sklepach.

Szczerze, piszę to z jednej strony dla siebie, z drugiej dla Was, bo chcę się dzielić dobrymi rzeczami, które udało mi się odnaleźć w sieci lub czasem po prostu chcę pokazać Wam swój punkt widzenia. Blogów jednak mam zdecydowanie za dużo, więc czasem gdzieś z tyłu głowy kołacze mi się myśl, by ten właśnie porzucić, przestać nawet udawać, że próbuję się wkręcić w blogosferę. Na tych innych nie czyta mnie nikt, nie czuję presji, piszę co mi ślina na język przyniesie… I… nic. Nic z tego nie wynika.

Tu niby mam tego bloga, niby staram się znaleźć jakąś społeczność, gdzieś się wkręcić, kogoś poznać i czytać, regularnie komentować i z niecierpliwością czekać do następnych wpisów. Ale takich blogów jest mało, takich, które mogłabym czytać od deski do deski, które czytam z przyjemnością, nawet jeśli nie w całości. Cholera.

Przepraszam za ten bełkot. Cały czas nie wiem czego chcę, to mnie dobija, bo dochodzę do skrajności i nie wiem co dalej…

wtorek
26.01.2016
17
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

A ja to właśnie w Tobie i Twoim blogu lubię – tą niszowość i szczerość.Ciężko jest znaleźć w internecie bloga, którego autor nie pisze pod publiczkę, nie udziela się w grupach na fejsie ze swoim „obs za obs” i innymi takimi, albo nie zarzuca wszystkich swoim blogiem (np. komentując jakiś inny fanpejdż i dodając od razu link do siebie). Lubię w Twoim blogu to, że jest kameralny, że można z kimś porozmawiać, że nie ma takiego hejtu, albo shitstormów, bo coś tam. Twój blog jest jedynym chyba miejscem, na które zaglądam od tak dawna, jeszcze za czasów myloga! I naprawdę lubię tu wracać. Może ta cała blogosfera ze swoim pędem za sławą, kontaktami i reklamodawcami nie jest dla Ciebie? (W sumie dla mnie chyba też nie :P)
Ja tam się cieszę, że jesteś, Ty i Twój blog, i tak już zostanie :D

O cholera :3 ale mi się milutko zrobiło, wiesz? Ja się kompletnie nie odnajduję w tym, faktycznie. Uwielbiałam formę blogów kiedyś, na Mylogu. I niech tak zostanie :* bardzo bardzo Ci dziękuję za miłe słowa. To motywuje, strasznie, żeby jednak zostawić to w takiej formie jak jest. Bo przekombinuję :P i go znienawidzę czy coś.

zblogowani pe el. podobno pomaga ;) podobno.
A tak całkiem serio – to widziałaś mojego fotobloga? Sądząc po braku komentarzy NIKT tam nie wchodzi. A jednak statystyki pokazują że bardziej lub mniej regularnie ktoś się pojawia, czyta i ogląda zdjęcia. Generalnie przyjęłam zasadę że nie robię prozdjęć, może to błąd, ale ja po prostu zazwyczaj je robię na szybko bo nie mam ani czasu ani tym bardziej proboxa do robienia cud zdjęć choćby smartfonem (tak, robię kalkulatorem :P ). Niemniej wiem że ktoś to ogląda i choćby dla własnej satysfakcji to robię nadal nawet jeśli wciąż będzie brak komentarzy.
Swoją drogą mam wrażenie, że częściowo chciałabyś być opiniotwórcza (choćby to było dla garstki osób), niszowe tematy nie zawsze są celne ale ktoś tam zawsze stary wpis znajdzie w odmętach zaciągniętego tematu do google. A i brak komentarzy nie zawsze oznacza, że temat nikomu nie pasuje. Czasem po prostu oznacza, że odwiedzający mogą być neutralni poglądowo na dany temat i zwyczajnie nie mają nic do powiedzenia/napisania lub też świetnie oddałaś to co sami by powiedzieli a głupio zostawić komentarz typu „też się z tym zgadzam” i nic poza tym.
Od jakiegoś czasu istnieje też dziwne zjawisko. Ludzie po prostu może i chcieliby wyrazić zwoje zdanie ale… tego nie robią. Po prostu im się nie chce wciskać klawiszy na klawiaturze :P I tak jakiś rok czy dwa temu narodził się trend prowadzenia bloga ale takiego gdzie komentarze na blogu to rzecz zbędna, Częściej ludzie komentują pod postem na FB z załączeniem linku do wpisu na blogu (choćby Zombie Samurai na przykład).

eee… nie lubię długich komentarzy :P

Znam tego bloga, czasem zaglądam, ale nie komentuję, bo się nie znam ;)
Zdjęcia tam są wystarczające, może jakbyś się do nich bardziej przykładała, założyła Instagrama, to może by Ci się udało to bardziej wylansować właśnie przez zdjęcia. Pytanie, czy masz czas, który trzeba by było zainwestować? Tym bardziej, że to wcale nie jest pewne, że da efekty.

W googlach sobie mój blog radzi całkiem dobrze, generuje mi to ponad 70% wejść, chociaż nie przynosi żadnych komentarzy. Z drugiej strony, stali czytelnicy zapewniają jakiś tam poziom odpowiedzi, bo jednak tylko czasem zdarza się, że coś zostaje bez odzewu kompletnie. Ale wiadomo, ktoś może nie mieć zdania, tym bardziej, że jest to jakiś w ogóle temat niszowy…

Facebook mój to w ogóle jest porażka. 157 lajków na ten moment. Interakcji mało. Komentować też się nikomu tam nie chce ;D nie umiem w social media, ha.

Dziwnie się czuję czytając ten wpis. Ostatnio pamiętam, że w liście „marudziłaś”, że nie mam bloga, a teraz ty masz chwilę zwątpienia. To właśnie przez brak czytelników, komentarzy i możliwości dyskusji bezpośredniej z czytelnikami, sam mam problem by pisać blog. Pisanie dla siebie nie jest niczym fajnym, dla innych – rzeczy fantastyczna, bo wiadomo, że ktoś czeka na wpis, ktoś skomentuje, ktoś to przeczyta, wyniesie coś nowego z tego.

Oj tam ;P ja mam kryzys z tym konkretnym, a nie z wszystkimi, spokojnie :D
Smutno mi czasem, jak są wpisy bez komentarzy, ale przynajmniej wiem, czego ludzie nie chcą czytać (tego co mi się najprzyjemniej pisze ;P). Cóż zrobić.

Statystyki, koszmar blogera. Nocny, dzienny … na okrągło. GA, trendy Fb, TT, Ig + raporty monitoringu. Ulgi nie daje nawet znajomość technik i przewidywania trendów. D… boli.
Najzdrowsze jest podejście robić swoje. Po tym jak tekst powstanie przyciąć go pod statystyki. Wrzucić foto, otagować i napisać zajawkę na różne social media.
Odzielić twórczość od techniki.

Przyciąć pod statystyki. A może właśnie nie? Może skupić się tylko na tekście, olewając całą otoczkę, czyli tagi, seo czy nawet zdjęcie główne?

Nie. Szkoda wysiłku włożonego w pisanie tekstu. Bez tych zabiegów mała jest szansa, że dotrze do czytelnika. :( Więc po co pisać tekst ?
Sztuka dla sztuki.

No ale patrz, ten tekst nie ma zdjęcia, ani jednego, nie ustawione nic pod seo, nawet nie był wrzucony na socilki. A ma się dobrze.

najpopularniejszy tekst tutaj, to jakiś taki sprzed dwóch lat, który też z narzędziami seo się nie widział. A w googlach szaleje :D

Inaczej z tym wygląda sprawa na blogach które mają kilka lat – mją wysoki pagerank i publika. Inaczej startujący. Jest jeszcze opcja płatne.
Tekst od razu startuje z pull position.A na tekst trafiłem via fejs. I dzięki za temat na najbliższy wpis albo dwa.

Jak mogłeś trafić na ten tekst na fejsie? Jak go nie udostępniałam. I nikt inny też nie.

Z płatnym kiedyś próbowałam, nic nie wyszło. Ciężko przyciągnąć zupełnie nowych ludzi, więc zostało pielęgnowani relacji ze stałymi bywalcami ;)

Kurcze, spod palców mi to wyjęłaś. Dokładnie takie same rozterki przechodziłem w grudniu po obejrzeniu statystyk, które mimo działań autopromocyjnych były słabsze niż w lipcu. Wciąż zresztą mam ochotę rzucić to w cholerę, ale na moje nieszczęście mam sporą porcję materiałów do napisania a nie lubię zostawiać rzeczy niedokończonych. Może jak to wszystko napiszę, to sobie odpuszczę.

I też mnie wkurza, kiedy jakiś ziomek, który nawet dobrze nie umie pisać, ma dużo większy zasięg, nie mówiąc już o zarabianiu na tym. Wtedy tylko głupio pocieszam się myślą, że być może mój czas jeszcze nie nadszedł i jestem o krok, żeby wygrać całe internety. Tylko tak trochę smutno, skoro mam już prawie czterdziestkę na karku…

Brr, serio. Niektórzy mają zasięgi pięciocyfrowe, a nie umieją sklecić sensownego akapitu, po którego przeczytaniu nie boli głowa. To smutne i dołujące. O zarabianiu nie myślę, nigdy to nie było celem mojego bloga, nawet drugo- czy trzecioplanowym.

Może faktycznie, jeszcze przyjdzie Twój czas – szczerze chyba wystarczy jeden wpis, który viralem rozniesie się po sieci, żeby wpadła masa ludzi i jakiś procent z tego został na dłużej.

Ale to chyba nie dla mnie. Miałam okazję pisać dla portalu i w sumie zeżarła mnie trema. Haha. Cóż zrobić, prawda?

Chociaż bardzo lubię moją obecną działalność, chciałbym zarabiać na blogu. Wtedy w 100% połączyłbym pasję pisania z zyskiem i nie byłbym tak uwiązany do dużego kompa jak teraz. W sumie jak się nie ma co się lubi, to się fantazjuje, stąd ten mój drugi blog :)

Jeden wpis nie wystarczy. Miałem takich kilka, które przez kilka dni wygrały internet (jednego dnia miałem 2x więcej wejść niż zwykle w miesiącu), ale już na czwarty dzień wszystko wracało do normy, bez najmniejszej tendencjo zwyżkowej.

Ja pisuję czasami w różne miejsca (tu tremy nie ma, gorzej jak trzeba mówić on-life). Ale to też się nijak nie przekłada na popularność. Może nie mi to pisane…

Hm, to może kwestia do jakiej grupy odbiorców trafiał w te szalone dni. Ja miałam taki bum dwa razy, choć nie aż tak spektakularny. Parę osób po tym zostawało, ale dosłownie parę.