Nie Wierzę w Boga

W ostatnich miesiącach widzę trend mówienia otwarcie o swojej wierze, konkretnie oczywiście o Chrześcijaństwie, bo żyjemy w takim a nie innym kraju. Otacza mnie naprawdę sporo ludzi, którzy prawdziwie są dumni z tego, że wierzą, rozgłaszają to całemu światu i zbierają z każdej strony głosy, że to wspaniale, że są dumni i nie boją się tego wykrzyczeć w internecie, który jest przecież tak wrogo nastawiony do tych prawdziwie wierzących…

Ja więc też się przyznam. Nie Wierzę.

Religia to zawsze był ciężki temat w towarzystwie, temat tabu. Łatwiej i bezpieczniej było go nie poruszać, żeby przypadkiem nie poróżnić się z przyjaciółmi czy znajomymi. Nie jest to marginalny temat, nie jest to coś, co łatwo zbagatelizować i zignorować, jeśli już się pojawi. To niepewny grunt, bo nagle może się okazać, że wśród Twoich znajomych są osoby o skrajnie różnych przekonaniach, tacy, którym nie uda Ci się uświadomić, że każdy ma trochę racji.

Zacznijmy więc od paru zdań na temat teorii, czyli o tym, jak należy rozmawiać o religii.

Nie generalizuj

To chyba najważniejsze. Nie mów „każdy katolik to…” albo „każdy, kto nie wierzy w Boga to…”. Bo nie każdy, na pewno, a nic tak nie wkurza jak przypisywanie Ci czegoś z czym sam się nie utożsamiasz.

Nie obrażaj

Banalne, prawda? A jednak nie takie oczywiste, bo łatwo powiedzieć „wierzenie w Boga jest głupie, bo…” albo „tylko niewykształceni ludzie nie wierzą w Boga”.

Każdy ma swoją rację

Ty lubisz truskawki, ktoś inny woli banany. Ty nosisz czarne ubrania, ktoś woli sukienki w kwiaty. Słuchasz rocka, a dla innych nie istnieje nic innego ponad pop czy techno. Wiara w Boga to coś głębszego oczywiście ponad gusta, ale nadal, skoro ktoś wierzy/nie wierzy, to oznacza zazwyczaj, że to przemyślał i z taką formą życia duchowego bardziej się utożsamia.

To nie takie proste

Nie ma opcji czarnej i białej, nie można powiedzieć, że tylko jedna droga jest poprawna. Oczywiście, dla osoby A wiara w Boga to jedyna słuszna droga, a osoba B ma nadal wątpliwości. Nie rozumie wielu rzeczy, ciągle szuka odpowiedzi. Lepiej moim zdaniem przyznać się przed sobą samym, że się nie wierzy, niż trwać w obłudzie, chodząc do kościoła, bo tak wypada.

Praktyka

W szkole chodziłam na religię. Lubiłam ten przedmiot, bo trafiałam zawsze na fajnych księży.

Ten w podstawówce był naprawdę świetny, prowadził nas do Komunii, potem niestety odszedł do innego miasta. Za wiele nie pamiętam, ale był bardzo otwarty i dużo z nami rozmawiał, siadał na biurku i podrzucał klucze opowiadając nam różne historie. Później mieliśmy panią katechetkę, zwykłą kobietę, z dwójką dzieci, bardzo miłą i spokojną. Rozmawiać się z nią nie dało, ale umiała nam przekazać to co musiała.

W gimnazjum pojawiły się schody – Siostra Honorata z Zakonu, którego nazwy już niestety nie pamiętam, przeszła z nami piekło, bo to najgłupszy wiek. Choć od początku przejawiałam wywrotowe poglądy nie była na mnie zła. Otwarcie przyznawałam się, że nie rozumiem idei chodzenia do Kościoła, ale gdy mnie poprosiła – poszłam do tego Kościoła, gdzie była w daną niedzielę, by przy czymś pomóc, coś przeczytać. Chodziłam na roraty zaraz przed świtem i przygotowywałam się sumiennie do bierzmowania. Nie dla siebie, tylko dla babci, bo dla mnie to niczego nie zmieniało. Gdy siostra Honorata oddała naszą klasę pojawił się ksiądz, równie nieradzący sobie z naszą fantastyczną klasą. Pod srogą miną był jednak bardzo miłym człowiekiem i parę lat później, gdy przyszedł do mojej babci po kolędzie, a ja akurat tam byłam, nie obyło się bez dodatkowego kropienia święconą wodą ze słowami (a kysz szatanie) i pytań o moich przyjaciół z gimnazjum. Wszystko ze szczerym uśmiechem.

Liceum to był dziwny okres, w pierwszej klasie nasz ksiądz powitał nas słowami „gdyby wyszedł mi pierwszy numerek miałbym już dzieci w waszym wieku”. Trochę przełamało to lody, chociaż w głowie wciąż kołatało mi się, że tak nie powinien powiedzieć. Był może trochę zbyt bezpośredni, byśmy mogli traktować go poważnie.

Każdy rok religii w szkole kończyłam z piątką lub szóstką na świadectwie. Nie przez to, że znałam temat ostatniego kazania (bo nie znałam), tylko dlatego, że w swojej niewierze byłam konsekwentna, na tyle, na ile mogłam być, by nie narazić się mamie czy babci, na tyle, by zadawać pytania, które potrafiły księdzu uświadomić moją decyzję. Moim ulubionym pytaniem do dziś pozostaje pytanie o spowiedź. O te grzechy, których się nie żałuje.

Idę do spowiedzi, spowiadam się. Są grzechy, których nie żałuję, a jednak muszę je wyznać. Żeby spowiedź była ważna, wymagany jest „żal za grzechy„, którego u mnie brakuje. Do tego chęć poprawy, której też brak.

Ksiądz mi odpowiada, że przecież on nie wie czy ja żałuję, czy nie.

Pada wtedy to najważniejsze z pytań: spowiadam się przed księdzem czy przed Bogiem? Bo Bóg wie, że ja nie żałuję.

Jestem więc w sytuacji bez wyjścia. W teorii mogę się wyspowiadać, dla kościoła będę świetnym chrześcijaninem, ale tak naprawdę, Bóg wie, że nie jestem. Po co więc się oszukiwać?

Miałam momenty…

Poszłam kiedyś do Kościoła, po prostu, bez okazji. Pomyślałam, że będę chodzić częściej, bo to taki czas dla mnie, żeby pomyśleć, zastanowić się nad sobą i swoim życiem. Chwilę później jednak trochę za bardzo uderzyło mnie to, że pośród kilkuset osób obecnych na Mszy, tak naprawdę mało kto myśli o tym co śpiewa czy mówi. Wszyscy powtarzają te regułki, już bardziej fonetycznie niż faktycznie składając w głowie te słowa. Przeraziło mnie to. Stado bezmyślnych kreatur powtarzających coś, nad czego znaczeniem się NIGDY nie zastanowili. Jasne, nie generalizuję. Jest jakiś procent ludzi, którzy faktycznie przeżywają taką co niedzielną mszę, którzy wiedzą co znaczą poszczególne zdania i cytaty, którzy rozumieją co się w ogóle dzieje, jednak w większości przypadków jest ich zaledwie garstka.

To mnie zniechęca. Jeśli będę się chciała pomodlić albo porozmawiać z Bogiem, zrobię to na swoich warunkach, nie w kościele, tylko w domowym zaciszu, skupiona, dokładnie myśląca nad każdym formułującym się tam zdaniem. Jednak to nie dla mnie.

Nie czuję mocy Boga, nie potrafię myśleć o Nim jako o kimś niezbędnym w moim życiu. Po prostu nie Wierzę. Sama idea jest w porządku, jest po prostu nie dla mnie.

Nadal wzruszam się na ślubach przy przysiędze i płakałam gdy umierał Jan Paweł II.

Nie jestem złym człowiekiem

Jestem trochę arogancka, czasem trochę chamska, ale w gruncie rzeczy jestem dobrym człowiekiem. Pomagam innym, staram się wszystkich zrozumieć i choć często nie umiem doradzić, to chętnie wysłucham drugiego człowieka. Nie jestem pustą skorupą, nie ma w moim życiu pustego miejsca po Bogu, którą muszę wypełniać nie-wiadomo-czym. Takie miejsce widocznie u mnie nie powstało albo jest bardzo małe. Chociaż, na upartego ktoś pewnie powie, że dlatego nie umiem współczuć i tęsknić.

Trochę zazdroszczę wszystkim prawdziwie wierzącym. Tego, że potrafią coś w tym zobaczyć, że potrafią się otworzyć na rzeczy, których ja nie widzę, że wszędzie widzą znaki obecności Boga, że czerpią z tego radość w dla mnie niezrozumiały sposób. Nieważne, czy to Katolik, Muzułmanin czy Świadek Jehowy. Dla mnie to wszystko jest ciekawe, po prostu, nie widzę tej całej duchowej warstwy. Czy przez to czegoś mi brakuje? Może, ale mogę z tym żyć. Może jednak mam coś, czego wierzącym brakuje?

P.S. specjalnie piszę z dużej litery, że nie „Wierzę„, bo nie poddaję w wątpliwość samego faktu istnienia Boga, tylko chodzi mi o ten duchowy aspekt.

czwartek
27.08.2015
23
3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mam znajomego ateistę i pastafarianina w jednym. Lubię go słuchać, kiedy przedstawia swoje widzenie świata i problemy z którymi na codzień musi się borykać jako osoba nie będąca katolikiem. A dylematów jest sporo – bo jak w naszym kraju wychować dziecko, które nie chodzi na religie, nie dostanie prezentów na komunię itp..

Z nami to jest tak, że w jedne rzeczy wierzymy, a w inne nie. Chodzenie jednak do Kościoła w celu samego pokazania się jest dla nas niejasne i nie praktykujemy.

Urodziłam się w katolickiej rodzinie i było mi to przypominane aż do momentu, kiedy wyprowadziłam się z domu i wreszcie mogłam robić to co chcę. Niepójście do kościoła wiązało się z banem na komputer, słabe oceny z religii z brakiem paska na świadectwie, a babcia wprost uwielbiała straszyć, że Bozia patrzy. Robiłam więc co mogłam, aby odegrać swoją szopkę, choć powoli przestawałam wierzyć, od gimnazjum. W liceum bez zgody rodziców przepisałam się na etykę. Obecnie nie wierzę wcale i wiara nie jest mi potrzebna. Czułam kiedyś smutek, że oni przynajmniej mają jakiś sens życia – teraz się już przyzwyczaiłam i nauczyłam się z tym żyć. W przeciwieństwie do Ciebie, jestem przekonana, że nie ma żadnej siły wyższej, wszystko inne brzmi dla mnie jak science-fiction.
Nie mam jednak nic przeciwko ludziom wierzącym – to jest każdego personalna sprawa (dot. wszystkich religii i wierzeń).

Osobiście nie chodzę do kościoła, nie modlę się, nie spowiadam i dobrze mi z tym. Nie mam co ukrywać, bo to tak, jakbym jadł gorzką czekoladę, której nie lubię…

Nie będę Cię nawracał, bo ewangelizacja oprócz głoszenia polega w dużej mierze na świadectwu życia. Też wkurza mnie obłuda, bez względu czy dotyczy ludzi Kościoła czy ludzi poza nim. Ich zostawmy, bo nie ma co się denerwować złymi przykładami.
Wiem jedno – chrześcijaństwo to jedyna religia, w której Bóg jest tak bliski człowiekowi. Mówimy o takim stopniu bliskości, że Bóg schodzi na ziemię, staje się człowiekiem i jako człowiek (nie przestając być Bogiem) daje się ukrzyżować, co wtedy było najbardziej haniebnym rodzajem śmierci.
No dobra, ale jak to się ma do Kościoła, w którym wydawać by się mogło że nie ma nic poza bezmyślnie klepanymi formułkami i mało atrakcyjną otoczką? Ja wierzę w to, że Jezus założył Kościół i w tym Kościele został. Czemu tak chciał, nie wiem. Widzę mocne i słabe strony tej wspólnoty, zauważam jej potencjał, widzę księży i zakonników naprawdę oddanych Bogu i zwykłych katolików, którzy poprzez korzystanie z sakramentów zmieniają swoje życie. Widzę w końcu optymizm wyznawania wiary. Jeśli to byłaby wspólnota czysto ludzka, to nie mielibyśmy Kościoła w takiej postaci jak obecnie po dwóch tysiącach lat od przyjścia Jezusa. Prędzej czy później to by się posypało.
Mówisz, że nie widzisz duchowej warstwy tego wszystkiego. Ja też czasami nie widzę. Ale miałem kiedyś w życiu okazję spotkać Chrystusa i przez to spotkanie patrzę na wspólnotę Kościoła, sakramenty, modlitwę. A zaczęło się to wszystko od pewnego momentu zwrotnego w życiu kiedy powiedziałem sobie „dość bylejakości, chcę zobaczyć co takiego jest w tym Kościele”. Chciałem być przykładnym katolikiem, bo wiedziałem że znajdę coś dobrego, a znalazłem Chrystusa.

Co do sformułowania „Nie Wierzę w Boga”, to moim zdaniem językowo jest idealne. Przez lata szukałam słów na opisanie mniej więcej podobnego stanu, w którym niby uznawałam istnienie Boga, ale nic aktywnego w samej kwestii duchowej nie robiłam. Zwykłam to zwać „niewierząca praktykująca”, bo choć sama liturgia głębszego sensu dla mnie nie miała, to zawsze byłam blisko z muzyką, zajmowałam się nią i dalej się zajmuję. I to mnie chyba najbardziej przez lata trzymało na przekór jakimkolwiek poglądom. Od pewnego momentu jednak czułam, że to jest stan „pomiędzy”, że w końcu będę musiała się zdecydować i że wiedziałam, jaka ta decyzja będzie, chociaż się jej bałam. Ale poznałam lepszych ludzi, trochę inaczej na sprawę spojrzałam i choć dalej chciałabym, żeby Kościołem mocno potrząsnęło i coś się w nim zmieniło, to biorę to, co uznaję za słuszne, a resztę traktuję z dystansem. Myślę, że nie ma ani tylko jednej drogi poprawnej w kwestii przeżywania religii, ani w ogóle czegoś takiego jak poprawność w kontekście wiary. Mi samej „wybitnie duchowa” otoczka niektórych aspektów nie odpowiada. Bo jestem innym człowiekiem – bardziej praktycznym, bo inaczej patrzę na świat. Może kiedyś się to zmieni, ale wciąż nie powiedziałabym, że mi czy Tobie czegokolwiek brakuje.

Wierzę w Boga. Z resztą dobrze wiesz o tym, bo w lipcu pojawił się u mnie na blogu właśnie tekst o tym, że tak jest. Mówisz, że wierzysz w sam fakt istnienia Boga. To bardzo super, bo Bóg rzeczywiście istnieje. Ale nie ma czegoś takiego jak: wierzę, ale nie praktykuję… To przeczy samo przez się. Albo wierzysz tak na serio mocno, że każda Msza Święta to dla Ciebie wydarzenie co najmniej wyjątkowe, bo w końcu chleb zamienia się w Ciało, a wino w Krew i idziesz do spowiedzi żałując tego, co zrobiłaś, i chcąc się poprawić, żeby być już zawsze w stanie łaski uświęcającej albo nie wierzysz wcale, nawet w istnienie Boga i tylko mydlisz sobie oczy, że „wierzę, ale nie praktykuję”, bo boisz się powiedzieć prawdy.

I już, generalizowanie. Wierzę/Nie wierzę dokładnie na tej zasadzie co napisałam. Nie przemawia do mnie wydarzenie Mszy Świętej, nie widzę żadnej magii w Kościele poza całą bezmyślną otoczką.

I nie sądzę, że przeczy. Mogę lubić jakiegoś piłkarza bez kochania całego sportu. Tak samo mogę wierzyć, że JAKIŚ Bóg istnieje, nie ten jeden konkretny, a nie wierzyć w Kościół i całą resztę.

Marto, nie zgadzam się z Tobą… Praktykowanie, czyli chodzenie do Kościoła? Modlenie ? Spowiadanie się? A co jeśli ktoś nie wierzy w Księży, w tą całą instytucję, z którą zdecydowanie coś jest nie tak ? Wierzyć w Boga nie oznacza od razu robienie wyżej wymienionych czynnosci. Wiara to stan ducha, umysłu a chodzenie do kościoła to tylko dodatek, bo on teraz naprawdę stracił swoją wartość i przede wszystkim wiarygodność. Przezylam ostatnio spowiedź – przed ślubną. Nie życzę tego nikomu… I nikt mi nie wmowi, ze nie chodzenie do Kościoła to brak wiary, bo Księża (niektórzy) nie zasługują na żaden szacunek i nie mam zamiaru się przed nimi płaszczyć tylko dlatego, ze zamieszkalam z moim obecnym mężem wczesniej, przez co przynajmniej wiedziałam z kim mam do czynienia nie tylko na kilka godzin dziennie.

Praktykowanie czyli chodzenie do Kościoła, modlitwa, sakramenty. Widzisz, czy jeżeli kogoś kochasz (tak jak swojego męża) to chcesz spędzać z nim jak najwięcej czasu, prawda? Być z nim, przebywać, czuć jego obecność, mówić, rozmawiać z nim i tak dalej. A skoro kocham Boga to chcę z Nim być, a najprostszą drogą na trwanie z Nim jest właśnie modlitwa, Kościół.

Nie no, czekaj, to, że uznaję obecność Boga nie mówi, że od razu go kocham, to słowo nigdzie nie padło.

Mam problem z wiarą. Z jednej strony religijna babcia, z drugiej strony wychowano mnie jednak w mało religijnej atmosferze. Moja mama mówi, że w Boga wierzy, ale nie lubi Kościoła, więc nie chodzi. A ja nie wiem, czy wierzę, czy nie. Dano mi wolną wolę. Ochrzcili mnie, bo tak wypadało, do komunii poszłam, bo wszyscy szli i jeszcze prezenty dawali, ale do bierzmowania nikt mnie nie zmuszał, więc go nie mam.

Znam uczucie, w którym ciągnie człowieka do kościoła jako miejsca wyciszenia. Lubię posiedzieć, lubię pomyśleć, popatrzeć. Ale w sumie mógłby to być jakikolwiek kościół, jakakolwiek świątynia do której mogę wejść z wolnej stopy i usiąść w ciszy.

Kiedyś usłyszałam, że agnostycy, bo za takiego się uważam, to tchórze, którzy zamiast twardo powiedzieć, czy wierzą, czy nie, zostawiają sobie otwartą furtkę. Mimo wszystko chyba jest nas więcej, niż zdeklarowanych ateistów, bo przecież nikt nie jest na tyle mądry, by znać wszystkie tajemnice wszechświata.

Ja sama dotarłam do bierzmowania, mam ochrzczone jedno dziecko, żyjemy bez ślubu. Ciągle słyszę „Matylda ma już półtora roku i nie jest ochrzczona, ile chcecie czekać”. A co za różnica? Mi to do szczęścia nie potrzebne, jej też nie, kiedyś ją ochrzcimy, ale czemu już teraz? Wkurza mnie to naciskanie, bo w teorii niby masz wybór, ale z drugiej strony, cała rodzina naciska potem na ślub i ochrzenie (?) dzieci…

Z tymi tchórzami to chyba o wszystkich można powiedzieć, bo większa część tych katolików jest nimi od pokoleń, tak o, po prostu. Tak mnie wychowali, tak jest, bez znaczenia czy to „czuję” czy nie. To też łatwa opcja, prawda?

Agnostyk to osoba, która jeszcze szuka, nie tchórz.

Co do chrztu Matyldy, to jeśli w ogóle chcecie to zrobić, to zróbcie to, póki jest mała. Mam znajomą, ochrzczoną w podstawówce i mówi, że to jedne z najgorszych rzeczy, jakie się jej przytrafiły w życiu.

Nie no, na pewno przed podstawówką. Mam kolegę, którego chrzcili zaraz przed komunią – trauma. O tym dobrze pamiętam. Chciałabym żeby poszła na własnych nogach, tak jak Amon. Zobaczymy ;) może się zbierzemy na początku przyszłego roku.

Ostatnio siostra brała kościelny i uznałam, że nie chcę. Zrobimy cywilny, ale gdzieś w plenerze, tak, żeby się nawet teściowie i dziadki nie kapnęli, że to był tylko cywilny. Ale nam się też tak zbiera…

Bardzo mi się podobał – przecież ryczałam :D po prostu ja z całą ideologią swoją nie czuję się w porządku biorąc ślub kościelny :D w sensie, te wszystkie teksty tam, że przyjmujemy Boga do swojego związku itp. No nie, nie dla mnie.

A Twój był śliczny, dobrze wiesz, i najpiękniejsze Allelujah na świecie ♥

Zgadzam się prawie ze wszystkim. Jak widzę tych katolików, którzy z dziką radością w plecy wbili by nóż człowiekowi, wyklinają do ludzi i na ludzi, złorzeczą i robią milion okropnych rzeczy a później lecą do kościoła i do komunii to chce mnie szlag trafić. Nie mi osądzać zachowanie ludzi-„katolików”, ale wiem na pewno, że katolicy to nie tylko dobrzy ludzie. Tak samo jak niewierzący wcale nie są źli. Człowiek to człowiek ….

A dokładnie, nie powinno się oceniać ludzi według tego w co wierzą, bo ktoś w kościele może być kimś zupełnie innym niż na co dzień i to nie jest wykładnik

Ja bym raczej powiedział, że ty nie wiesz czy wierzysz:) Do braku wiary jeszcze brakuje ci paru kroków;) Tak przynajmniej rozumiem twój tekst, bo jest w nim sporo wątpliwości.
Hm.. osobiście ufam i wierzę w istnienie siły wyższej i nazywam ją Bogiem:) Może być katolicki klimat, ale to nie ma większego znaczenia.. chyba:) Ufam, że człowiek swoim postępowanie, a nie przekonaniami co do obrazu Boga otrzymuje tzw. wybawienie czy życie wieczne. Osobiście znam bardzo dobry ateistów i buraków katolików? I kto wg kościoła jest lepszy? Na pewno nie ten pierwszy:)
A w typową spowiedź przed księdzem też już nie wierzę i jest mi zupełnie obojętna. Kiedyś miałem sytuacje, że przy spowiedzi, nie byłem przekonany czy faktycznie grzeszę. Tymi wątpliwościami podzieliłem z księdzem, który mnie opieprzył a potem rozgrzeszył. Nie miałem zielonego pojęcia co myśleć.. Dlatego swoimi słabościami wolę się tylko podzielić ze stwórcą:) Może byłoby inaczej, gdy moim spowiednikiem był Tischner lub Kaczkowski:)

Dlatego to „Wierzę” piszę z dużej litery, bo nie utożsamiam się z katolikami, ale w samego Boga może i wierzę, nie wiem.
To jakiej kto jest wiary w niczym mi nie przeszkadza, nie kategoryzuję według niej ludzi – albo jesteś dobry, albo nie, nie ma znaczenia w co wierzysz, moim zdaniem.