„the ulimate psychofan” czyli jak być intensywnym fanem i jednocześnie nie przesadzać
Minęło 129 tygodni odkąd moje oczy zwróciły uwagę na Michaela Westona, 74, od momentu, gdy na jego widok dosłownie zrobiło mi się gorąco i około trzydzieści, od kiedy wie o moim istnieniu.
Nie jest łatwo, powiem Wam szczerze. Taki „crush” w znanej osobie nie zdarza się często. Mnie osobiście zdarzył się na taką skalę drugi raz, choć miewałam (głównie w gimnazjum) podobne „szajby”, jak to lubiłam nazywać.
Kiedyś
Pierwszy był Owal, w dowodzie Jacek Wieczorek. Raper z Poznania, którego muzykę pokochałam nawet nie wiem w którym momencie swojego życia. Chyba zaczęło się od Panta Rhei, potem lawinowo poszła pierwsza płyta, cudna druga i trzecia, oraz czwarta, o której nigdy nie pamiętam. Napisałam do niego maila ze swojej pierwszej poczty, wydrukowałam odpowiedź na żółtej kartce A4 i nosiłam w teczce z najważniejszymi rzeczami. Królował na tapecie w moim mp4 i telefonie z wyświetlaczem 128 x 128 px. Kiedyś udało mi się pojechać na jego koncert. Poznałam go, mam podpisane płyty i kilka zdjęć, które już może nawet przepadły. Rzadko napada mnie znów na jego muzykę, ale są takie momenty, kiedy faktycznie czuję potrzebę przesłuchania tych kilku ulubionych utworów.
Nigdy nie był „gwiazdą”, nie było jego plakatów w gazetach, zdjęcia „po hakersku” pobierałam ze stron zbudowanych na flashu, bo to były te czasy. I przez niego zostałam skejtem, bo nawet nie wiecie, ile dla mnie wtedy znaczyło mieć bluzę czy koszulkę taką jak On.
Do kolejnych (już mniejszych) sezonowych miłości mogę zaliczyć jeszcze Jeremy’ego Rennera, który spodobał mi się podczas seansu filmu S.W.A.T.
Przewinęło się paru zapaśników, oczywiście Randy Orton czy Y2K, chociaż z Jeffem Hardy’m to trwało trochę dłużej i dotarłam do etapu jego zdjęć w szablonie bloga i plakatów w strategicznych miejscach mojego pokoju, pozyskiwanych z brytyjskich gazet o wrestlingu.
Z Tennantem czy Justinem Chatwinem nigdy nie dotarłam do tego etapu, Statham w gimnazjum zajął miejsce Owala na wyświetlaczu odtwarzacza.
Były to jednak wciąż crushe bez konkretnych działać. Nie było Twittera, czy Instagrama, szansa więc na kontakt z taką osobą była praktycznie zerowa.
Dziś
Na początku już mogliście przeczytać, jak wyglądają moje statystyki. Mogę jeszcze tylko dodać, że śnił mi się on zaledwie trzy razy w tym okresie i były to sny, w których kompletnie nic się nie działo, ale i tak były przyjemne. Ostatnio na przykład nabijał się razem ze mną ze społeczności, jaka urosła wokół serialu Houdini & Doyle.
Powstało już kilka tekstów na temat mojej miłości do niego, jeden w całości na ten temat i sporo takich, gdzie tylko o tym wspominam.
Wraz z premierą Houdini&Doyle założył sobie (wreszcie!) konto na Twitterze i Instagramie. Można było sobie go poczytać głównie podczas premier nowych odcinków, chociaż zdarzało się, że odpalał Twittera tak po prostu! Pisałam do niego wielokrotnie, w większości przypadków dostawałam odpowiedzi, bo oczywiście nie omieszkałam zapytać go o jego częste wcielanie się ludzi z zaburzeniami. Nawet przyznał, że to fetysz. Och.
Kiedyś jednak delikatnie zbliżyłam się do tej krawędzi, gdzie normalny człowiek może przestać być postrzegany jako poczytalny.
Na szczęście odpisał!
Jednak wiecie, ta data tam nie jest przypadkowa, bo kojarzy się jeszcze z innym moim psychofanowaniem, tym razem na żywo. Gdy prawie skakałam przez płot, żeby porozmawiać z moim ukochanym zespołem. Cholera! Ale przecież raz się żyje, czy tak?!
I choć czasem zachowuję się dziwnie i trochę za bardzo biorę sobie do serca ten najważniejszy cytat, to i tak… nie przesadzam. Albo przynajmniej nie za bardzo.
Kilogram przesady
Jest sobie grupa na Facebooku, Houdini & Doyle fans, w której znajduje się stado oszołomów, jakich dawno nie widziałam. Wylęgarnia takiego lolcontentu, że żal mi wychodzić.
Jest jakaś granica i na tej grupie to już naprawdę przesada, a najgorsze jest chyba to, że to nie nastolatki, a kobiety i mężczyźni sporo po trzydziestce.
„With a splash of Houdini” to chyba mój faworyt. Jakie są Wasze typy na przesadę?
P.S.: no dobra, błyszczyk z Houdinim bym chciała, ale tylko ze względu na smak (mleko kokosowe i brzoskwinie).
Moze nie jest to psychofanstwo sensu stricto, bo dotyczy postaci fikcyjnej, ale kiedy na topie byl Zmierzch, przerazalo a zarazem fascynowalo mnie zjawisko Twilight mums, czyli niedopieszczonych pan kolo czterdziestki, ktore imaginowaly sobie namietne wampirze seksy z wiecznie nastoletnim Edwardem. Cudne gadzety powstawaly. Kartonowa postac Edzia wielkosci naturalnej do postawienia w rogu pokoju. Poduszka w ksztalcie edwardziego popiersia, z twarza taka, ze obudziwszy sie w srodku nocy mozna bylo zejsc na zawal. Wampirze dildo, ktore przed uzyciem nalezalo schlodzic w zamrazarce, zeby zaczelo sparklic. I tak dalej. No a potem jedna z takich wariatek napisala Greya i panie zdobyly nowy obiekt adoracji, miernej jakosci, ale przynajmniej pelnoletni :D
O jejku, tak! Chociaż ja Ci powiem, że ogólnie pamiętam tylko nastki jarające się Zmierzchem :D do babeczek „dojrzałych” nie dotarłam. Wampirze dildo? Hm, jest też seria z the Avengers, ale czy ja wiem czy bym to od razu pchała w psychofaństwo? Ale tak, 50 shades to przykład, gdzie to poszło trochę za daleko.