„Death Note” według Wingarda
Wczoraj na Netfliksie pojawił się „Death Note”, filmowa wersja (nie pierwsza) jednego z najbardziej popularnych anime na świecie, o tym samym tytule. Za kamerą stanął mój ukochany Adam Wingard, znany z takich perełek jak Gość czy V/H/S. Opinie w mojej części internetu są podzielone, ogólnie jednak film został zjechany. Hm. Porozmawiajmy.
Tak. Tekst będzie zawierał spoilery odnoszące się zarówno do filmu, jak i anime. Bez tego nie dam rady zrobić sensownej analizy plusów i minusów Netfliksowego „Death Note”.
Obsada
Light – poza faktem, że koleś ma dziwny nos i faktycznie trochę skrzeczący głos, było nieźle. Nie był to jakiś idealny wybór, ale nie było też nic rażąco złego. Większe zastrzeżenia można mieć do tego, jak napisana była w scenariuszu charakterystyka postaci, niż do tego, jak dobrany był aktor – bo do postaci, w którą się wcielał, pasował nieźle.
L – czarny L. W butach. Choć w pierwszej chwili nie byłam zachwycona, w sensie, jeszcze na etapie zwiastuna, tak w filmie był naprawdę świetny. Zachowany został charakter z anime i został moją ulubioną postacią.
Ryuk – według wielu osób to najlepsza z postaci, mi się zupełnie nie podobała.
Mia/Misa – przeszkadzała mi, a potem sobie przypomniałam, że Misa też mnie doprowadzała do szału, więc wszystko na miejscu. Jest to oczywiście smutne, że nie było tyyyyylu rzeczy z anime związanych z jej postacią, ale po pierwsze, to nie było fabularnie 1:1 tylko zdecydowanie „na motywach”, po drugie, cóż, skondensowanie 37 odcinków do 90-minutowego filmu daje nam 2,5 minuty w filmie na odcinek. Więc. Nie dało się, po prostu się nie dało.
Watari – fajnie, że zatrudnili azjatyckiego aktora, szkoda, że zamiast wyglądać jak niepozorny dziadek w stylu Sandersa z logo KFC, wyglądał jak członek Yakuzy.
Ojciec Lighta grał już policjanta wcześniej, w Agent Carter i pasował mi do swojej roli.
Grzeszki
Chciałam pisać o fabule, ale ciężko o niej wspominać bez wyliczania grzeszków. Co więc było takiego strasznego?
- Minęło 20 minut filmu i Light tak po prostu powiedział Mii, że notatnik, którym może zabijać. Bo chciał zaimponować dziewczynie. No, słabe.
To mnie zdecydowanie najbardziej uderzyło.
- Trochę brakowało mi historii Shinigami, czegoś więcej z azjatyckiej kultury, ale znów – nie było na to czasu.
- Postać Light mocno odbiegała od tego, co znaliśmy z anime. Tylko inteligentny w filmie, w oryginalnej wersji był też bardzo popularny i dobry po prostu we wszystkim. Trochę tu tego brakowało.
- Tak, oczywiście, że musiała mu umrzeć matka, inaczej przecież amerykański dzieciak nie byłby gotowy mordować, prawda?
Co mi się podobało?
- Notatnik nie był pusty, jak Light go dostał. Poza zestawem zasad, które były w anime, na innych stronach zapisane są nazwiska „nominowanych” przez poprzednich właścicieli.
- Sceny jak z „Oszukać przeznaczenie”, szczególnie ta pierwsza.
- Że na końcu nie było cliche, a bałam się go bardzo.
- Była jedna przepiękna scena, w której dosłownie miałam ciarki – jak agenci wychodzą z budynku, mniej-więcej w szyku i idą na dach. Przepiękne! Muzyka zgrana idealnie.
Muzyka
Adam Wingard i muzyka elektroniczna z lat ’80 – nic nowego. Gość w sumie był cały oparty o tę muzykę, pasującą o wiele lepiej tam, niż tu. Ale niech mu będzie. Piosenka dobrana do sceny trafiła się może trzy razy, parę razy zastanawiałam się „WTF’, ale jako całokształt było okej. Bez fajerwerków, ale widziałam gorsze muzycznie filmy.
Ogólnie
Możemy psioczyć na muzykę, możemy psioczyć na dobór aktorów, jebać po fakcie, że to amerykańska wersja historii, o której twórcy uprzedzali już dawno. Jednak, trzeba mieć na względzie inne adaptacje anime na amerykańskie filmy.
Dragonball? Ghost in the Shell?
Na tym tle Death Note wypada naprawdę dobrze. Jasne, że różni się od oryginału, ale nie kaleczy i nie depcze po historii. Trochę ją zmienili – jasne, spłycili? Oczywiście
Oglądało się to przyjemnie, po prostu. Jako horror czy film akcji też się nada, nawet dla ludzi, którzy nie widzieli anime albo im nie podeszło.
Nie jest to film na wysoką ocenę, waham się między 6 a 7 w 10 stopniowej skali Filmwebu, ale podobało mi się i się nie wstydzę.
Nie do końca rozumiem ten wszechobecny hejt, bo to nie była aż profanacja i amerykańscy aktorzy i bohaterowie w tej wizji pasowali i nie miało się uczucia, że to jest amerykanizowane na siłę.
Nie mogę porównywać z wersją anime bo jej nie znam. Mimo to uważam po obejrzeniu wersji amerykańskiej że film był w porządku. Nie wybitny ale z pewnością nie kiczowaty. Warto było go zobaczyć choćby dla wspomnianej przez Ciebie sceny z agentami na dachu wieżowca.
No to dobrze :D też mi się wydaje, że zdecydowanie to film do obejrzenia i nic w nim nie krzyczy.