Jest mnóstwo rzeczy, z których człowiek sobie na co dzień nie zdaje sprawy — że w trawie po której łazi na boso w lesie są robaki, że sąsiad przyniósł do domu wiertarkę na czwartkowy wieczór, albo że w sklepie Moleskine’a są nowe notatniki z Pokemonami.
Jeśli chodzi o moje życie ostatnio, to nawet nie mam czasu pomyśleć o tym „co u mnie”. Pracuję, dużo. Możliwe nawet, że trochę za dużo, skoro dziś dopiero wtorek, a ja się obudziłam z bólem głowy (po przepracowanym całym weekendzie i intensywnym poniedziałku).
Przyznaję (ze wstydem), że czasem zdarza mi się zapominać, jak dobre są moje ukochane zespoły. Nie ma ich wiele, ale działają zawsze, niezmiennie, od kilku czy nawet kilkunastu lat. Doceniam je „w teorii” przez większość czasu, choć jeden notorycznie pomijam, po to, by później ze słuchawkami na uszach znów się zachwycać każdym kolejnym utworem.
Minęło 129 tygodni odkąd moje oczy zwróciły uwagę na Michaela Westona, 74, od momentu, gdy na jego widok dosłownie zrobiło mi się gorąco i około trzydzieści, od kiedy wie o moim istnieniu. Nie jest łatwo, powiem Wam szczerze. Taki „crush” w znanej osobie nie zdarza się często.
Może trochę agresywny i mylący tytuł, może? Ale musiał być mocny i zadziorny, tak jak te piosenki, o których będę pisać. Są to utwory nowe lub stare, różne, czasem elektroniczne, czasem bardziej wpadają w pop, czasem w folk, indie czy po prostu rocka.
Raz na jakiś czas trzeba trochę wyjść do ludzi, wyjść poza strefę komfortu i pisanie tylko o ukochanych tematach. Czasem trzeba wziąć udział w jakimś wyzwaniu, żeby temat mieć z głowy, tylko pokombinować nad pasującą treścią. Jest to dla mnie zawsze faktycznie Wyzwanie, coś co pobudza moje szare komórki i zmusza je do kreatywnego myślenia.