„Wirus” — o książce przez pryzmat serialu

Serial na podstawie książki — brzmi już prawie jak klasyka. Gdzie się nie obejrzymy, znajdziemy ich pełno. „Amerykańscy Bogowie”, „The Walking Dead” czy „Seria niefortunnych zdarzeń” to pierwsze z tytułów, które przyszły mi do głowy. Do tego grona należy też „Wirus”, jeden z ciekawszych seriali ostatnich lat, który mnie kupił już podczas pilotowego odcinka. Wreszcie postanowiłam sięgnąć po książkę i choć pewnie większość preferuje odwrotną kolejność — to było świetne przeżycie.

Widzieliście może serial? Emitowany był na AXN parę lat temu, z wdzięcznym tytułem Wirus. Ja go właśnie w ten sposób odkryłam, całkiem niedługo po premierze.

Pięć słów o serialu

Nie wiem czemu, ale do głównego bohatera mam jakiś taki sentyment. Mignął mi w House of Cards, później widziałam go w Ant-Manie, ale już oglądając Straina patrzyłam na niego z rozczuleniem, notując, że dobrze gra i nadaje się świetnie do aktualnej roli doktora Ephraima Goodweathera. Zaraz obok niego jest Sam z Władcy Pierścieni i Argus Filch, woźny z Hogwartu. W drugim sezonie mamy w obsadzie jeszcze Lucyfera, a jeśli ktoś oglądał Between (okej, wątpię), to też zobaczy jedną znajomą twarz. Generalnie jednak nie można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z rozpoznawalnymi aktorami, co jednak nie znaczy, że nie uświadczymy dobrej gry aktorskiej.

Fabularnie to dla mnie perełka. Przerażające wampiry, takie lumleyowe, a przeciwko nim prawie zwykli ludzie. Nowy Jork jako tło, sensownie wyjaśniony. Straszny, krwawy i trzymający się kupy. Da się!

Czy kolejność ma znaczenie?

Czytanie książki po obejrzeniu ekranizacji często boli. Chociaż może w drugą stronę jest gorzej? Sama nie wiem.

Gdy najpierw przeczytamy książkę, a później oglądamy wizję innych ludzi, możemy mieć obiekcje do aktorów obsadzonych w konkretnych rolach, bo nasze wyobrażenia były zupełnie inne. Potem dochodzą rozczarowania związane z pominiętymi scenami i zmienioną fabułą.

Odwracając więc kolejność (w przypadku gdy ekranizacja nam się podobała) mamy mniejsze szanse się zawieść. W teorii (Dorian Gray czy Dziewiąte Wrota o wiele bardziej podobały mi się w ekranizacjach niż na kartach książek). Mamy w głowie już konkretnych aktorów, gdy czytamy o bohaterach, a samej historii i głębi jest więcej, niż zostało nam to przedstawione przez reżyserów. Każda kolejna wersja Wielkiego Gatsby’ego jest genialna, a ksiązka? Majstersztyk, choć zupełnie inny niż bym się spodziewała. Podobnie Dziecko Rosemary.

A Wirus?

Serial postawił poprzeczkę wysoko, a książka? Obroniła się idealnie. Była prawie identyczna jak serial, ale nie odbierało to przyjemności z czytania. Dobrze wiedziałam, jak potoczy się historia, choć zastanawiałam się, czy zakończenie będzie takie, jak w serialu czy inne. Nie powiem, czy było.

Najważniejsze, to fakt, że serial nie jest przesadzony, a pominiętych scen jest niewiele. Książka idealnie uzupełnia jednak niektóre wydarzenia, skupiając się na teorii, na wyjaśnieniach i detalach.


To było przyjemne przeżycie. Na Legimi już czeka pobrana druga część, choć nie bardzo jest sens się spieszyć, bo trzecia i ostatnia nie doczekała się jeszcze polskiego wydania.

Jeśli lubicie krwawe historie i wampiry, prawdziwe, brutalne, nie takie, które świecą czy są entuzjastami wyższej sztuki, bierzcie! Książkę i serial. W jakiej kolejności, musicie zdecydować sami, bo chyba w żadną stronę to nie będzie złe.

#14. Wirus

#14. Wirus

Autor: Guillermo del Toro
5/5
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 560
Przeczytane: 1.05.2017
niedziela
14.05.2017
0
1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *