Dom mam zawalony gadżetami z Fallouta, w szafie piętrzą się koszulki na licencji, a kawę piję z kubka z logo gry. Od 6 lat „zwiedzam” świat gry siedząc na fotelu obok gracza z kontrolerem, bo RPG-i to nie moja bajka… i Fallout 76 jest tym, czym chciałam, żeby był.
Jest mnóstwo rzeczy, z których człowiek sobie na co dzień nie zdaje sprawy — że w trawie po której łazi na boso w lesie są robaki, że sąsiad przyniósł do domu wiertarkę na czwartkowy wieczór, albo że w sklepie Moleskine’a są nowe notatniki z Pokemonami.
Jak dobrze wiecie, Battlefield to moja ukochana gra. Spędziłam w niej łącznie ponad tysiąc godzin i wciąż mi mało. 21 października, dziś, jest oficjalna premiera najnowszej odsłony, a ja już wiem, że to gra warta każdej wydanej złotówki.
Nie powiem, że pierwsze wrażenia, bo kilkanaście godzin to już wystarczająco, by wyrobić sobie całkiem solidną opinię. To wystarczająco, żeby zauważyć różnice pomiędzy poprzednimi odsłonami serii i, na szczęście, nie wystarczająco, żeby gra na jednej mapie zdążyła mi się znudzić.
Nie lubię się bawić w hejt i wskazywanie palcem, no nie lubię. Każdy ma swój gust i swoje własne preferencje, w które nie wolno się nam wpierdzielać – naprawdę, nie wolno. Przychodzi jednak taki moment, kiedy jakaś tam kontrolka się w mojej głowie zapala, bo tego już za wiele.
Ten wpis nie miał powstać. Nie miałam się jarać aż tak i nie miałam mieć poczucia, że cholera muszę tu coś o tym wspomnieć.