Nie wiem, czy faktycznie to nasz szósty dom. Pewnie nie, pewnie ósmy, mój już nasty. Drugi w Irlandii, to na pewno. Mam nowe biurko. Mam biblioteczkę pełną filmów, książek i gier, i szafkę pod telewizor, gdzie mieszczą się prawie wszystkie konsole. Nie mam telewizora, ale przy 24-calowych monitorach to nie jest aż tak wielki problem.
Od Blue Monday minęło już kilka poniedziałków. Za dwa dni kolejny, pierwszy w lutym. I wiecie co? Odpukując w niemalowane mówię: ten rok się dobrze zaczął. Na horyzoncie pracy tyle, że ledwie znajduję czas na pisanie. Pamiętnika, miejsca moich wszystkich wewnętrznych dram, nie otwierałam chyba od listopada.
sobota
03.02.2018
To jest tak, że ostatnio wszystkiego mam dość. Mam grę na telefonie, którą włączam codziennie, choć wkurza mnie fakt, że jakieś „coś” przyzwyczaiło mnie do siebie na tyle, że tracę czas. Czas, który mogłabym poświęcić na przeczytanie kilku stron w Legimi, czy poznanie nowych słówek z arabskiego w aplikacji Memrise. Mogłabym.
To jeden z tych dni, kiedy mam totalnie dość wszystkiego. Wyłączyłam Twittera i nie mam ochoty wracać. Muzyka mi nie wchodzi – udało się wreszcie z Innerpartysystem, ale to pierwszy raz, kiedy jakimś cudem nie brzmi mi Landon. To znaczy, dalej jest cudowny, ale nie mogę go słuchać. Podobnie z ostatnio kupioną płytą Sick Puppies.
Nareszcie. Moje piękne ikonki mają sens. Cieszę się jak głupia, z pastelowych kolorów też. Może wreszcie będę zadowolona trochę dłużej? Fitbit działa. Liczę kalorię. Zaraz idę na spacer. Muszę jeszcze dojść do ładu ze spaniem, a raczej, ze wstawaniem. Mam budzik na 7:06, budzi mnie codziennie.
Zajmę się dystrybucją unikatowych notatników. Zrobię wokół tego sub-boxa. I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.