Oj misie. Trochę muszę (znowu!) przemyśleć tego bloga. W sensie, aktualnie najbardziej to mam ochotę tu pisać raz na kilka dni, powiedzieć Wam co u mnie, co przeczytałam, co obejrzałam, bez głębszych wynurzeń. Może uda mi się wtedy wbić w jakiś sensowny rytm klepania w klawiaturze czegoś innego niż kodu.
Po pierwsze to totalnie nie wiem, jak zatytułować ten wpis. Bo wiecie, to już kolejna przeprowadzka i właśnie przekroczyłam etap liczenia tego na palcach. Do tego jeszcze dochodzi moja nowa praca i to, że nie pisałam tu dwa miesiące. Ugh.
Za dwa tygodnie będziemy już o tej godzinie w Polsce. A za tydzień stuknie nam dwa lata w Irlandii. Zaczął się nowy rok szkolny, kiedy to dwie nasze paskudy wybywają z domu na co najmniej trzy godziny, dając nam chwilę na przypomnienie sobie, jak to było kiedyś nie mieć dzieci. Cicho. Zlatuje momentalnie.
To jeden z tych dni, kiedy mam totalnie dość wszystkiego. Wyłączyłam Twittera i nie mam ochoty wracać. Muzyka mi nie wchodzi – udało się wreszcie z Innerpartysystem, ale to pierwszy raz, kiedy jakimś cudem nie brzmi mi Landon. To znaczy, dalej jest cudowny, ale nie mogę go słuchać. Podobnie z ostatnio kupioną płytą Sick Puppies.
Zajmę się dystrybucją unikatowych notatników. Zrobię wokół tego sub-boxa. I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.
Czytam książkę, której głównym bohaterem jest koleś po pięćdziesiątce, kompozytor muzyki filmowej, który dostał Oscara. Nie lubi się tym chwalić, a jednak czytamy o tym naście razy. Mniejsza z tym, przynajmniej w tej chwili.