Słuchawki w uszach. Od kilkunastu godzin ten sam głos. Te same 445 słów. Te same prawie pięć minut. Krzyczę. Śpiewam. Mam zamknięte oczy i wyglądam dziwnie. Piosenka zaczyna się kaszlem. I gitarą. Głos z „piaskiem”. Tekst, od którego mam ciarki na kręgosłupie. Guess the timing was right. No lepszy nie mógł być.
Ten tekst nie będzie się klikał, nie będziecie go udostępniać, ani przesadnie lajkować. Mam jednak nadzieję, że po przeczytaniu zostanie Wam choć na chwilę w głowach, że zrobicie krok w tył i zastanowicie się, kto jest waszym Harrym.
Przyznaję (ze wstydem), że czasem zdarza mi się zapominać, jak dobre są moje ukochane zespoły. Nie ma ich wiele, ale działają zawsze, niezmiennie, od kilku czy nawet kilkunastu lat. Doceniam je „w teorii” przez większość czasu, choć jeden notorycznie pomijam, po to, by później ze słuchawkami na uszach znów się zachwycać każdym kolejnym utworem.
Dziś Wczoraj prawie umarła mi mysz. Nie żywa, ta czarno-czerwona, na plecionym kabelku. I tak bolało.
Szok, niedowierzanie, dodaję wpis w kategorii miniblog, żeby Wam powiedzieć, że nadchodzą zmiany. Jak zwykle – przyzwyczailiście się? Za chwilę zacznę ogłaszać, że nic się nie zmienia, bo to się w sumie rzadziej zdarza. Do rzeczy jednak.
Powiem Wam szczerze, że jakoś mi z ludźmi nie po drodze. Mam swoje grono znajomych, czasem ktoś nowy się przybłąka i zostanie na dłużej, czasem zniknie równie szybko jak się pojawił, z różnych powodów. A grupy? Brr.