Czytam książkę, której głównym bohaterem jest koleś po pięćdziesiątce, kompozytor muzyki filmowej, który dostał Oscara. Nie lubi się tym chwalić, a jednak czytamy o tym naście razy. Mniejsza z tym, przynajmniej w tej chwili.
Wrzuciłam jakiś czas temu na Twittera głupi obrazek, taką gimnazjalną zabawę – za każdy lajk wrzucę jakiś fakt o sobie. Dobiliśmy do trzynastu i jeden z Twitterowiczów stwierdził, że chciałby coś takiego zobaczyć tu. Więc robię.
Nie codziennie, ale coraz częściej, zaraz przed zachodem słońca wkładam trampki, moją fioletową kurtkę, do kieszeni wkładam telefon i wychodzę z domu. Lada dzień do całego zestawu dojdą jeszcze słuchawki z ukochaną muzyką w środku, ale na ten moment towarzyszy mi po prostu cisza. Szum oceanu, czasem świergot ptaków.
Dalej brnę w kategorię Pamiętnik z tagiem „dziwne”. W dużym skrócie — dobrze mi ostatnio.
Słuchawki w uszach. Od kilkunastu godzin ten sam głos. Te same 445 słów. Te same prawie pięć minut. Krzyczę. Śpiewam. Mam zamknięte oczy i wyglądam dziwnie. Piosenka zaczyna się kaszlem. I gitarą. Głos z „piaskiem”. Tekst, od którego mam ciarki na kręgosłupie. Guess the timing was right. No lepszy nie mógł być.
Ten tekst nie będzie się klikał, nie będziecie go udostępniać, ani przesadnie lajkować. Mam jednak nadzieję, że po przeczytaniu zostanie Wam choć na chwilę w głowach, że zrobicie krok w tył i zastanowicie się, kto jest waszym Harrym.