Czytam książkę, której głównym bohaterem jest koleś po pięćdziesiątce, kompozytor muzyki filmowej, który dostał Oscara. Nie lubi się tym chwalić, a jednak czytamy o tym naście razy. Mniejsza z tym, przynajmniej w tej chwili.
Słuchawki w uszach. Od kilkunastu godzin ten sam głos. Te same 445 słów. Te same prawie pięć minut. Krzyczę. Śpiewam. Mam zamknięte oczy i wyglądam dziwnie. Piosenka zaczyna się kaszlem. I gitarą. Głos z „piaskiem”. Tekst, od którego mam ciarki na kręgosłupie. Guess the timing was right. No lepszy nie mógł być.
Może trochę agresywny i mylący tytuł, może? Ale musiał być mocny i zadziorny, tak jak te piosenki, o których będę pisać. Są to utwory nowe lub stare, różne, czasem elektroniczne, czasem bardziej wpadają w pop, czasem w folk, indie czy po prostu rocka.
Jakiś czas temu Deezer wprowadził opcję Deezer Flow, która od razu skojarzyła mi się z radiem na Groovesharku (tak, nadal korzystam i lubię ten serwis – to jedyne miejsce, gdzie mam porobione jakieś porządne playlisty).
Z jednej strony takie sztuczne święto, przez wielu uważane za bezsensowne, z drugiej jednak, jest to też dzień, kiedy można zrobić dla siebie coś wyjątkowego.
Ten wpis ukazał się na moim blogu 13 maja 2011 roku. Dodaję go tu by nigdy nie zginął. __O tak, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bez najmniejszych wątpliwości. Tak szczęśliwa ja jeszcze nigdy nie byłam, bo nic nie może się równać z tym, co spotkało mnie w Berlinie.