Uwielbiam Netfliksa. Za 43 PLN miesięcznie (bo dalej płacę w PLN-ach, cool) mam dostęp do takiej ilości treści, że na każdy humor coś znajdę; coś do oglądania przy dzieciach czy z dziećmi, coś do obiadu i coś, przy czym lepiej nie jeść. Filmy i seriale, które będę oglądać sama, w środku nocy, przykryta kocykiem.
Wczoraj na Netfliksie pojawił się „Death Note”, filmowa wersja (nie pierwsza) jednego z najbardziej popularnych anime na świecie, o tym samym tytule. Za kamerą stanął mój ukochany Adam Wingard, znany z takich perełek jak Gość czy V/H/S. Opinie w mojej części internetu są podzielone, ogólnie jednak film został zjechany. Hm. Porozmawiajmy.
Nałogowo przeglądam justwatch z zaznaczonymi subkskrypcjami, które posiadam. Rzucił mi się wczoraj w oczy tytuł XX, z trupią czachą zrobioną z odcisku ust. Już brzmi dobrze. Erotyk? Horror? Klikam, żeby się dowiedzieć i dostaję informację, że to horror antologia. Horror. Antologia.
Kolejność jest przypadkowa. Wszystkie te seriale kocham po równo (chyba, że gdzieś zaznaczę inaczej). Główną cechą łączącą wszystkie te seriale, jest fakt, że mogłabym je oglądać raz na rok czy dwa lata.
Po porażce, jaką okazał się Black Mirror w wersji sponsorowanej przez Netfliksa, bardzo obawiałam się drugiego sezonu Lovesick. Jak może pamiętacie, pierwszy sezon zauroczył mnie już w chwili premiery, choć przez niską popularność, mieliśmy problem z obejrzeniem całości. Pojawienie się go online umożliwiło powtórkę i nadrobienie wszystkich odcinków.
Czekałam na kontynuację Black Mirror kilka dobrych lat, gdy Netflix ogłosił sześć nowych odcinków jeszcze w tym roku — nie posiadałam się ze szczęścia. Zaraz w piątek rano, w dniu premiery, usiedliśmy przed telewizorem z kontrolerem w dłoni.