Po dwóch dniach intensywnego czytania skończyłam Rosemary’s Baby, powieść napisaną w 1967 roku przez nieznanego mi zupełnie autora, Irę Levina, który co ciekawe, jest też odpowiedzialny za Żony ze Stepford. Parę miesięcy temu oglądałam miniserial Dziecko Rosemary z zeszłego roku, a Oscarową produkcję Polańskiego widziałam parę lat wcześniej, zupełnie nieświadoma faktu, że to ekranizacja.
Są takie filmy (okej, seriale też), które oglądasz i od razu widać, że były przygotowane z myślą o zawładnięciu najbliższą galą Oscarową, są takie produkcje, które dopiero powstają, ale już widać, że się czają i nominację dostaną.
Macie tak czasem, że nie możecie doczekać się jakiegoś filmu albo serialu? Ja mam tak często i nie chodzi tylko o jedną premierę rocznie, największego Blockbustera jak nowa część The Avengers czy Star Wars.
Blog dalej nie doczekał się ołtarzyka dla Michaela Westona, więc czas zacząć to naprawiać. Powiedziałam, że skupię się na recenzjach, nawet krótkich, filmów i książek, więc oto jest, recenzja filmu See You in Valhalla, zakładam, że słyszycie o nim teraz pierwszy raz. Obyczaje to nie jest mój ulubiony gatunek filmów.
Niektóre filmy i seriale są złe, mają złe oceny i faktycznie nie można się w nich dopatrzeć nic, co podniosłoby ocenę powyżej 5 (w skali od 1 – 10, bo innej w tych kategoriach nie uznaję i nie stosuję), sama robię cykl o tworach, na które naprawdę szkoda czasu.
Coś Wam powiem – nie płaczę na filmach, zdarzyło mi się to tylko kilka razy. Zielona Mila i Most do Terabithii to chyba jedyne tytuły, którym udało się wycisnąć ze mnie łzy. Nie rusza mnie Titanic, nie płakałam po Whitney Houston czy Michaelu Jacksonie – wrażliwość nie jest moją mocną stroną.